Najpierw była wściekłość. Że jak to, Finch, zamiast kuć żelazo, póki gorące i zająć się kontynuacją genialnej Dziewczyny z tatuażem, ty bierzesz się za zupełnie nowy film? Potem – w toku odkrywania przez reżysera kart – złość cichła, a jej miejsce zajmowała ciekawość. Ben Affleck… porwanie… morderstwo… muzyka Trenta Reznora i Atticusa Rossa – wszystko to brzmiało tak dobrze! Fincher – to brzmi zawsze dobrze! Tym razem nie było dobrze. Było fenomenalnie.

 

Cierpliwość – to jedna z cech u reżyserów, które najbardziej szanuję. Jest dziś rzadkością, bo to bardzo modne iść z prądem, nadążać, być na topie, maksymalnie wykorzystywać dobry czas w swoim życiu zawodowym. Czasem to nic złego, częściej jednak taki system pracy nie wychodzi na dobre ani reżyserowi, ani filmowi. Umiejętność rozsądnego gospodarowania czasem i rozłożenia pracy nad filmem w taki sposób, by jego produkcja i postprodukcja przebiegały z należytą starannością to sztuka. A ta zawsze wymaga czasu. Taki czas  daje sobie zawsze mój mistrz, Chris Nolan, który na swoje filmy każe nam czekać 3-4 lata, ale który swoją jakością gwarantuje, że ta cierpliwośc się opłaci. Tak samo pracuje Mike Leigh, Quentin Tarantino i Tim Burton, czyli współcześni reżyserzy, których najbardziej cenię. I David Fincher – facet, który jeśli w pracy nad kolejnym projektem się rozprasza, to robi to z klasą godną pozazdroszczenia (House of Cards).

 

Tyle że Zaginiona dziewczyna wcale nie wygląda, jakby ktoś się przy niej rozpraszał. Adaptacja genialnej powieści Gillian Flynn, która notabene nie pozwoliła maczać palców w swojej historii nikomu innemu i sama zasiadła do stworzenia scenariusza do filmu, to fabularny i realizacyjny majstersztyk. Film logiczny i precyzyjny, pochłaniający uwagę w 100% i nie pozostawiający miejsca na znużenie. 145 minut, które mijają nie wiadomo kiedy, a jeśli nawet kogoś dopadłaby pokusa, by sprawdzić zegar, to chyba tylko po to, by upewnić się, że ta przyjemność jeszcze potrwa. Znakomicie pomyślana intryga, świetnie rozpisane postaci, doskonałe tonowanie napięcia. Ten film smakuje jak obiad z pierwszorzędnej restauracji – wyczekany, ale posiadający głębię smaku, zaspokajający pierwszy głód, ale i drażniący apetyt, podawany idealnie dobranymi porcjami, by starczyło sił na deser, a gdy ten wjeżdża na stół – każe otworzyć oczy ze zdumienia i pokiwać głową z uśmiechem na ustach i myślą: „A więc to tak…”.

 

Problem z Gone Girl jest taki, jak większości thrillerów. Mówienie o nim zbyt wiele może mu tylko zaszkodzić. I nie chodzi tylko o fabułę, choć to ona kryje tu największą zagadkę, ale także o nastrój, w jaki wprowadza Fincher, o poszczególne ujęcia, nad którymi można tylko kiwać głową z podziwem, tak są dobre, o niuanse, które swoim absurdem każą kącikom ust wznieść się ku górze, a zgrozą poczuć na ciele ciarki. Im mniej będziecie wiedzieć o tym filmie, tym lepiej. A nawet jeśli wydaje wam się, że wiecie dużo – bo na przykład znacie zwiastun – wierzcie mi, nie wiecie nic. U Finchera zresztą nigdy nic nie jest takie, jakie się wydaje. I to jest cudowne.

 

Ten film zbierze kilka nominacji do najważniejszych nagród, także tych oscarowych, bo to świetna robota – zarówno w zakresie adaptowanego scenariusza, zdjęć, muzyki, montażu, jak i reżyserii i samego filmu. Ale to inny element filmu może poważnie w tym wyścigu namieszać. To główna rola kobieca o twarzy Rosamund Pike – aktorki, która do tej pory chowała się raczej na drugim planie, dając się zapamiętać większej publiczności może tylko w Bondowskim Die Another Day. Jej interpretacja roli Amy Dunne robi ogromne wrażenie i z powodzeniem może (i wierzę, że będzie) ścigać się o najważniejszą statuetkę w branży. Pike to największa niespodzianka Zaginionej dziewczyny. Fantastyczna rola.

 

A każdy, kto znowu wróżył koniec Benowi Affleckowi, może poczuć się zawiedziony. Jest dobry. Dla wielu: na tyle, na ile potrafi, dla mnie, która nie rozumie, skąd wzięła się ta złośliwość wobec jego aktorskich wyczynów, naprawdę dobry. Jego styl gry nadal ma w sobie coś z niewprawionej w pełny ruch maszyny, ale trzeba mu przyznać, że w takich rolach jak ta odnajduje się nieźle. Nieoscarowo, ale nieźle. Nadal lepiej wychodzi mi reżyserka niż aktorstwo, jednak nie zmienia to faktu, że w Gone Girl jego osoba nie tylko w niczym nie przeszkadza, ale jeszcze świetnie uzupełnia to, co wyczynia na ekranie Pike. Fajny duet.

 

Gdyby nie to, że za miesiąc do kin wchodzi Interstellar i to dla niego trzymam miano najlepszego filmu roku, Fincher z powodzeniem zgarnąłby to miano. Zaginiona dziewczyna to naprawdę świetny film. Niepoważny ten, kto tego nie zauważy, nawet jeśli fabuła nie spodoba mu sie tak, jak innym.

 

Czy polecam? Totalnie tak!