#czwrtk, czyli Czwartek Social Bieda

Powinienem zapewne napisać, że było mega super, klub wspaniały, prezentacje genialne, fantastyczni ludzie i odjazdowy afterek. Ale to nie ja. Ja piszę prawdę. W każdym razie taką, jaką sam widziałem. Zarobię więc kolejne punkty w konkursie na hejtera roku, ale co mi tam…

Jedynym typowym i sztampowym elementem mojego wpisu będzie poniższe, śmiertelnie nudne zdjęcie, przedstawiające jakichś siedzących ludzi. Zamieszczam je, bo jakieś trzeba zamieścić, a poza tym muszę udowodnić, że byłem.
Czwartkowe Social Media we Wrocławiu

(c) InterJAK
<hejt on>

#czwrtk, czyli 4. Czwartek Social Media we Wrocławiu zorganizowano w klubie Turbulencja. Nie wiem, czy można gorzej wybrać miejsce. Słabiutki (moim zdaniem) klub, bez klimatu, a na dodatek, choć organizatorzy zadbali o aż trzy ekrany do wyświetlania wizualnej części prezentacji, to i tak potężne, szerokie słupy, podtrzymujące sklepienie, skutecznie zasłaniały niejednemu właściwy widok. Prelegentów zresztą też, ale to mniejsza strata. I mam nadzieję, że ten czwarty czwartek był najsłabszy ze wszystkich, bo jeśli nie, to wolę sobie nawet nie wyobrażać, jak wyglądały jeszcze słabsze.

Jak dla mnie, najlepszym punktem programu była …toaleta. Drzwi do niej wiodące miałem w polu widzenia, toteż mojej uwadze nie mógł umknąć fakt, że w ciągu dwóch godzin i 20 minut mojego pobytu dziewczyna z nogami za krótkimi na mini oraz krępy niewysoki odwiedzili to miejsce po cztery razy, a gości z lepszymi zaworami, chodzących tam rzadziej, po prostu nie byłem w stanie zliczyć. Być może przyczyniała się do tego konsumpcja piwa – dość oczywista, bo na trzeźwo było to nie do zniesienia. Wiem, bo wypiłem tylko drinka, którego plasuję na miejscu drugim, zaraz za WC. Potem długo, długo nic, a dopiero potem prezentacje.

Z pewnym opóźnieniem ruszyła pierwsza. Prelegent z długimi włosami i brodą mówił o oszustwach w konkursach na Facebooku. I być może jego wystąpienie na coś się komuś z obecnych rzeczywiście przydało. Mnie na pewno. Po pierwsze – zrozumiałem co nieco, gdy prelegent zapytał, czy są na sali Junior Brand Managerowie. Podniosło się kilka rąk, a ja od razu uświadomiłem sobie, że należą one głównie do młodych dziewczyn, które posądzałbym raczej o to, że są gimnazjalistkami. Teraz wiem, skąd się biorą „Chamlety”. Po drugie – upewniłem się, że nie warto brać udziału w konkursach na FB, bo nader często wygrywają je oszuści.

Ciarki mnie przechodziły, gdy brodaty prelegent wymawiał słowo „MEMORY”, będące nazwą gry lub konkursu. Wymawiał je z akcentem na drugą sylabę. Tak jak „me zmory” albo „me wory”. I za żadne skarby świata nie pojąłem, po co wyświetlił na ekranie paragraf, po czym oświadczył, że nie wie, czy oszukiwanie w konkursach jest legalne, czy nie, bo choć rozmawiał z prawnikami, to się tego nie dowiedział. To żaden wstyd czegoś nie wiedzieć, ale gdyby chociaż podparł to opiniami jakichś konkretnych prawników czy kancelarii – gdzie tam. Potem dodał, odnosząc się do ew. procesu, że „sędzina nie wie, czym się różni blog od portalu”. Pewnie nie wie, ale ma prawo nie wiedzieć, bo sędzina to żona sędziego, o czym z kolei nie wie prelegent.

Potem było jeszcze gorzej. Po krótkiej „przerwie na piwo” głos zabrał specjalista od Twittera. To jego prelekcja, zatytułowana „Skompromitowałem się milion razy, a i tak przybywa mi followersów – czyli personal branding na Twitterze” była prawdziwym powodem mojego przyjścia. Jestem twitterowym zakałą, nie czuję tego medium, nie umiem zgromadzić tam społeczności – liczyłem więc, że ktoś mi powie, jak to zrobić. Ale mnie zwyczajnie oszukano. Prelegent Błażej przedstawił się, po czym zapytał, ilu z obecnych ma konto na Twitterze. Podniosło się kilka rąk, w tym moja lewa. „W takim razie to, o czym będę mówił, będzie adresowane do wszystkich pozostałych”, oświadczył prelegent Błażej i w tym momencie zrozumiałem, że na dobrą sprawę mogę już wyjść. I rzeczywiście mogłem: treścią wystąpienia było ABC Twittera, a więc coś, co ja sam mógłbym nawet bez przygotowania i slajdów zaprezentować lepiej, mądrzej i ciekawiej. I nie ja jeden zapewne. Po co robić ludzi w balona i zapraszać na prezentację, która nie ma nic wspólnego z podawanym do publicznej wiadomości tytułem? Jedynym beneficjentem takiego postępowania wydaje się klub, który ma komu sprzedawać alkohol. Prelegentowi proponuję, żeby zmienił tytuł swego dzieła na „Skompromitowałem się milion i jeden raz”.

Na koniec swoją prezentację przedstawił webdeveloper, który zajął się tematem „Blog od kuchni”. Według niego, istnieje Blogger, WordPress, Tumblr oraz Ghost. O czymś takim jak choćby Blox.pl prelegent nie słyszał, albo uznał, że to tajemnica. Trochę to dziwne, bo przecież właśnie na Bloksie zaczynało swoje kariery kilka dzisiejszych gwiazd blogosfery z grupy #wciaztesamegeby, więc wypadałoby o nim chociażby wspomnieć. Ale czego spodziewać się po prelegencie, który powala wypowiedziami w stylu „Tumblr dupy nie urywa” (sic!), a o licencji Creative Commons sądzi, że polega ona na prawie do wykorzystywania utworów pod warunkiem podania żródła?

Co było dalej, na „afterku” – nie wiem. Ponieważ ani mnie nikt nie (roz)poznał, ani ja nikogo, a ponadto zmarzłem w tym klubie jak Murzyn w igloo, czym prędzej wbiłem się w kurtkę i popędziłem na autobus. Po drodze zastanawiałem się, ile piwa musieli wypić ci młodzi ludzie, którzy paradowali tam w koszulkach z krótkimi rękawami.

Reasumując: wygląda mi na to, że prelegentem na spotkaniach tego typu może być dosłownie każdy, co więcej – może mówić, co mu się żywnie podoba. Jeśli jest piwo i WC – sala wszystko zniesie. Ale jeżeli jesteś, Czytelniku, kimś, kto dotąd nie był na żadnej podobnej imprezie, to albo je sobie odpuść, albo idź, ale licz się z tym, że stracisz tylko czas.
<hejt off>

I jeszcze jedno. O ile ten wpis przeczytają organizatorzy spotkania, to doskonale ich zrozumiem, jeśli przy okazji następnego powieszą na drzwiach moje zdjęcie z adnotacją „tego pana nie wpuszczamy”. Ale to nie będzie konieczne: ja po prostu więcej się na coś takiego nie wybiorę.