Do (niektórych) blogujących podróżników

Do głowy by mi nie przyszło, że kilka moich uwag, skierowanych do blogerów-podróżników, spotka się z tak żywym i emocjonalnym odzewem z ich strony. Tekst „Wsiąść do boeinga byle jakiego” wywołał wśród nich niemało emocji, z reguły – negatywnych wobec mnie, jego autora. Czas odpowiedzieć na liczne komentarze, także te, których nie dopuściłem do publikacji.
Globus i walizki

Ilustracja: Kolobsek / sxc.hu

Zacznę może od podziękowania tym nielicznym blogerom-podróżnikom, którzy zareagowali kulturalną polemiką. Wy dalej nie czytajcie, reszta tego tekstu nie do Was jest skierowana.

Niestety, nie wszystkich było na to stać. Nie pomnę, ile komentarzy posłałem do kosza za względu na niewybredne, chamskie epitety pod moim adresem. Co najmniej kilka. Może trochę szkoda, bo parę było w sumie nawet zabawnych, jak choćby ten od jakiegoś chłopaczyny, który oprócz częstowania mnie wyzwiskami pochwalił się, że był w Tunezji. Uśmiałem się, bo w Tunezji byłem 15 lat temu, gdy ten tuptuś zapewne nosił jeszcze rajtuzki, przez mamę podciągane. Ale cóż, Broniarek bis i Halik V.2.0 w jednej osobie…

Generalnie, dysputa z podróżnikami dała mi okazję do zweryfikowania prawdziwości dwóch znanych powiedzeń – i na tym się skupię.
1. Podróże kształcą

Wychodzi na to, że tak, ale nie wszystkich. Nie uczą czytania ze zrozumieniem, nie uczą dostrzegania autoironii, a już na pewno nie uczą pokory, o kulturze nie wspominając. Do tego samego wniosku doszedłem zresztą, czytając blogopodróżnicze protesty przeciwko usunięciu „ich” kategorii z konkursu „Blog Roku 2012”. Ileż oburzenia wywołał fakt, że dzieła globtrotuarów będą musiały konkurować z szafami lub porcjami cudzego lifestyle’u… Kajając się więc za moje niegodziwe pytanie o finansową stronę wojaży, niniejszym przyłączam się do akcji „Podróże to prawdziwy lajfstajl” i postuluję nie tylko przywrócenie ekstra kategorii dla nadblogów, jakimi są relacje podróżników. Tu trzeba pójść dalej: utworzyć ileś kategorii, np. dla każdego kontynentu, albo nawet kraju… A może nawet dla każdego blogu – wtedy każdy wygra, bo przecież na to zasługuje.

Skąd wziąć pieniądze na tyle nagród? Może należałoby opodatkować takich, jak ja, „zawistnych buraków”, „polaczków (przez małe ‚p’), umilających sobie przegrane życie „szpiegowaniem ludzi” i pisaniem „donosów do skarbówki”…? 🙂

Kilku blogujących oberżyświatów potraktowało mój tekst jako rozpaczliwe pytanie nędzarza, skąd wziąć parę groszy i udzieliło mi cennych rad, m.in. tej, by nie wyrzucać jedzenia. Biorę to sobie mocno do serca: co prawda, jak dotąd, wyrzucałem jedynie skórki z parówek, ale teraz wiem, że to marnotrawstwo, skazujące mnie na biedę. Od tej pory będę skórki zbierał, zamrażał, a gdy uzbiera się ich więcej, ugotuję na nich zupę. Dziękuję!
2. Nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi

To sprawdziło mi się co do joty. W chwili, gdy piszę ten tekst, tamten ma 70 „lajków”. Jak najbardziej autentycznych, nie „kombinowanych”. To niedużo, ale jak na mojego skromnego bloga to absolutny rekord. Odbieram go jako wyraz milczącego poparcia od tych Czytelników, którzy nie chcieli się wdawać w słowną bitwę z podróżującymi, ale tekst im się spodobał.

Tak, jak mnie się spodobały niektóre sformułowania z komentarzy, jak choćby „w wieku 34 lat nie mam żadnych niepotrzebnych zobowiązań i obciążeń typu dzieci, rodzina, kredyt na mieszkanie i inne takie”. Boskie. Albo „przez Google można znaleźć wszystko i nie widzę powodu dla którego bloger powinien wypisywać w postach wszystkie wydatki”. Też dobre. Tylko jednego nie rozumiem: „przez Google” można także znaleźć profesjonalne opisy i zdjęcia np. Zulusów z plemienia Tata-Mayaya, więc per analogiam nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby ich szukać w jakimś blogasku… Po co go więc pisać?

Mógłbym tak jeszcze długo, ale nec Hercules contra plures. Zastanawiałem się nad jakąś zbiorczą odpowiedzią dla niektórych (bolduję, a więc podkreślam to słowo) blogujących podróżników. I w końcu przyszła mi do głowy chyba najtrafniejsza, autorstwa …Jeremiego Przybory. Wiele lat temu ten powszechnie lubiany i szanowany poeta i pisarz stworzył opowiadanko „List o podróżniku Cichorodku”. Specjalnie na użytek dzisiejszego tekstu sprowadziłem sobie książkę, która ten tekst zawiera (w Internecie go nie ma). Ze względu na prawa autorskie nie mogę przytoczyć całości, więc większość streszczę.

Narrator zaczyna od tego, że wraz z przyjacielem pochłaniał wprost książki i reportaże słynnego podróżnika Cichorodka i bardzo się ucieszył, gdy pojawiła się możliwość poznania ich autora osobiście. Okazją było przyjęcie w willi państwa Deńskich, którego pan Cichorodek miał być honorowym gościem i gwiazdą. I pojawił się faktycznie. Wypił, zakąsił, nabił fajkę, usadowił się w fotelu… No, to teraz czas na cytat:

Nie ulegało wątpliwości, że będzie opowiadał o swojej ostatniej wyprawie do źródeł Amazonki. O tej wyprawie, którą ukoronowało odkrycie plemienia Ungalux, tak prymitywnego, że nawet nie znało swojej nazwy…

Zapanowało milczenie. Dwadzieścia kilka par oczu zawisło na ustach podróżnika. – Z Monte Andante wyruszyłem z 5 na 6 marca o świcie. Świt tamtejszy o tej porze roku przypomina – wielki podróżnik zawiesił głos i zamyślił się na chwilę, ale właśnie wtedy przyjaciel mój, ku mojemu zdumieniu, odezwał się w te słowa:

– A wie pan, że guzik mnie obchodzi, panie Cichorodek, co panu przypomina świt tamtejszy.

Cisza trwała nadal, ale już inna, niedobra, kiedy i ja, ku mojemu zdumieniu, odezwałem się do oszołomionego pogromcy Amazonki: – I w ogóle nie gdacz pan. – Potem, wśród ciągłego milczenia zebranych, poczuliśmy z przyjacielem, że powinniśmy wyjść.

I wyszliśmy. I do dziś nie potrafimy wytłumaczyć sobie, dlaczego tak nietaktownie zachowaliśmy się na tym przyjęciu.

My, co tak szanujemy autorytety.

(źródło: Jerzy Wittlin, „Przedstawiamy humor polski. Pory roku”, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1984, s. 280)

*

Możliwość komentowania w tym wpisie została wyłączona. Darujcie, niektórzy blogujący podróżnicy: w tym maleńkim zakątku Internetu ostatnie słowo niech należy jednak do mnie.