Greeter powita cię w obcym mieście

Kto wyrusza na indywidualne zwiedzanie świata, być może chętnie spotkałby tubylca, z którym dałoby się pogadać, który pokazałby dane miejsce inaczej niż przewodnik turystyczny. I którego po kilkugodzinnym spotkaniu pożegnałoby się jak dobrego znajomego. Być może zresztą nie na zawsze? To możliwe – już od 20 lat. Także dzięki Internetowi.
Dziewczyna wyciąga rękę na powitanie

Fot. PhotoXpress.com

Pomysł urodził się w 1992 roku w Nowym Jorku, którego mieszkanka, Lynn Brooks, chciała pokazywać przybyszom, że jej miasto to nie tylko rozgorączkowana metropolia i drapacze chmur, że ma także miłe, kameralne zakątki, w których można czuć się dobrze. Idea błyskawicznie zdobyła licznych sprzymierzeńców i rozpowszechniła się na całym świecie. Dziś znana jest pod nazwą Global Greeter Network. Na stronie tej nieformalnej organizacji można znaleźć listę miast, w których działają greeterzy. Jeśli „nasze” miasto jest na liście, można odwiedzić stronę lokalnych greeterów i tam poprzez formularz kontaktowy poprosić o spotkanie.

Ludzie, którzy znaleźli upodobanie w darmowym (tak, tak – nie przyjmują nawet napiwków; można co najwyżej, jeśli spotkanie było udane, przelać jakiś datek na konto ich organizacji) witaniu przyjezdnych i oprowadzaniu ich po swoich miastach, działają według kilku uniwersalnych zasad. Mile widziany jest każdy, bez względu na wiek, płeć, kolor skóry, stan cywilny, orientację etc. Może to być samotny podróżnik, może być małżeństwo, para, nawet grupka przyjaciół, byle nie liczyła więcej niż sześć osób. To po to, by spotkanie miało serdeczny, indywidualny charakter. Greetera można „wynająć” tylko na jedno spotkanie, trwające parę godzin. Nie należy od niego oczekiwać informacji, jakie posiadają przewodnicy turystyczni czy piloci wycieczek – z greeterami nie zwiedza się najbardziej znanych zabytków czy innych miejsc godnych obejrzenia. Chodzi raczej o to, by greeter pokazał przyjezdnemu „swoje” miasto – ulubioną kawiarnię, dobry sklep, zaciszny park lub mało znany, ale piękny zakątek.

I – przede wszystkim – o to, żeby pogawędzić, zwyczajnie, o życiu, o ludzkich sprawach „tam” i „tu”. Oczywiście, jeśli włada się językiem miejscowym lub angielskim. Czasem, jak np. w Paryżu, języków do wyboru jest więcej. To dobra wiadomość, zła jest taka, że wysłanie „zamówienia” nie gwarantuje jego realizacji: greeterzy to wolontariusze, poświęcający swój prywatny czas, może go im nie wystarczyć. Z reguły dana organizacja wysyła mailem potwierdzenie przyjęcia wiadomości i informuje, że „postara się” znaleźć odpowiednią osobę, a ta skontaktuje się już z nami indywidualnie.

Na liście GGN nie ma, niestety, ani jednego polskiego miasta. Nie wiem, czy to dlatego, że idea tu (przez 20 lat?!) nie dotarła, czy też dlatego, że tradycyjna polska gościnność możliwa jest już tylko za pieniądze. W każdym razie, gdyby ktoś chciał zorganizować w swoim mieście grupę greeterów, GGN czeka na zgłoszenia.