Takie filmy jak Miasto 44 są bardzo niewdzięczne do recenzowania. Z jednej strony nie sposób przejść wobec nich obojętnie, bo wzbudzają jednak sporo emocji, z drugiej – niedobrze jest mówić o nich źle, bez wyraźnego, rozsądnego powodu, z trzeciej z kolei – wychwalanie ich tylko z uwagi na ważny temat to prosta droga do oszukania odbiorcy, oczekującego jasnej wskazówki, czy powinien iść do kina, czy raczej film odpuścić. Łatwo tu kogoś skrzywdzić – widzów, dla których taki film to coś więcej niż fabuła i aktorzy, twórców, angażujących w jego powstanie lata pracy i serca, wreszcie tych, dla których temat – nieważne jak realizowany – jest z różnych powodów ważny. Chciałabym powiedzieć, że Miasto 44 to film doskonały, bez wad, ale to nieprawda. Ważniejsze jest jednak co innego: ten film w przedziwny sposób mimo tych usterek wygrywa, bo to, o co mu chodziło najjbardziej, wybrzmiewa zeń z wielką mocą.

 

Tylko w ostatnim roku w kinach gościły aż trzy polskie filmy poświęcone trudnej, wojennej przeszłości Polski, z czego dwa – tego najważniejszego powstania. Kiedy w okolicach premiery Powstania warszawskiego zaczęły pojawiać się wzmianki o Mieście 44 nikt nie brał projektu Komasy poważnie. Mimo zaangażowania w niego wielu podmiotów, wydawało się, że przy ogromnej pracy, jaką włożono w realizację tak niezwykłego filmu, jakim jest Powstanie warszawskie, nie ma zbyt dużej szansy na sukces. Przede wszystkim wątpiono, że Komasa może mieć na swoje Miasto 44 taki pomysł, do którego przekona zarówno krytyków, jak i widzów, a może nawet jakikolwiek pomysł. A miał.

 

Bądźmy szczerzy – przy całym ładunku emocjonalnym, jaki niesie za sobą u nas tematyka powstańcza, stworzenie fabuły, która mogłaby zainteresować większe grono niż miłośnicy historii i patrioci, to nie lada wyzwanie. Tutaj zresztą Komasa nie wymyślił niczego nowego: głównymi bohaterami uczynił młodych, a osią miłość między dwojgiem z nich, hucznie przerwaną wybuchem powstania. Na szczęście, sztampowe zagrania w stylu niewieściej wojny o uwagę mężczyzny i pretensjonalne dialogi, którymi nikt ze sobą w rzeczywistości nie rozmawia są przełamywane nietypową konwencją. Kontrowersyjne, choć przecież tak naturalne dla dojrzewających bohaterów podejście do sprawy, ta cała „zabawa w powstanie”, zupełnie „nieadonisowe” zachowanie głównego bohatera sprawiają, że patetyczne sceny finałowe, rozstrzygające losy postaci, nie rażą tak jak by mogły. Co nie zmienia faktu, że fabuła jest najsłabszą częścią Miasta 44.

 

Rażą też niektóre kreacje aktorskie. Angażowanie do filmu młodych, często debiutujących dopiero aktorów, jest zawsze ryzykowne. W wielu przypadkach podziało się więc tu to, co w Kamieniach na szaniec – aktorzy nie udźwignęli tych ról, ich gra była sztuczna, przepełniona patosem, nieprzekonująca. Mowa tu szczególnie o Monice Kwiatkowskiej w roli matki Stefana czy choćby Karolinie Staniec (Beata). Nie zachwyciła mnie też, nad czym okrutnie boleję po wczorajszej statuetce dla niej na Festiwalu Filmlowym w Gdyni, Zofia Wichłacz w roli Biedronki, która była bardzo świeża w pierwszej połowie filmu, w drugiej zaś równie bardzo – powtarzalna. O wiele lepiej wypadł Józef Pawłowski (Stefan), który ani nie drażnił, ani nie szarżował, świetnie wykonał swoją pracę. Podobnie jak Anna Próchniak (Kama) – w fajnie rozpisanej roli, wyposażonej może czasem w zbyt wybujałe monologi, ale zagranej energicznie, z życiem i ciekawą iskrą, która sprawia, że patrzy się na jej wyczyny z przyjemnością.

 

Nie inwestując swojej wyobraźni w 100% w fabułę, Komasa uciekł od sztampowości w inny sposób. Zdając sobie sprawę, że gros scen w filmie będzie opierała się na walce, zainwestował w grafików komputerowych i uczynił swój film pierwszym w historii polskiego kina, w którym efekty specjalne nie tylko nie rażą, ale robią naprawdę ogromne wrażenie. Jego efekty nie są jednak wyłącznie serią wybuchów i strzelanin (co za dźwięk!) – to bardzo dosłowne i brutalne kadry, które mogą nawet okazać się dla niektórych zbyt drastyczne, ale są potrzebne i są ważne, by pokazać skalę tej walki. Najlepszym jednak rozwiązaniem, które Komasa wprowadził do Miasta 44 jest slow-motion – technika montażu, którą doskonale znamy z zagranicznych produkcji, zwykle sensacyjnych, świetnie sprawdzająca się w scenach walki. Zwolnione tempo pojawia się tu kilkakrotnie zupełnie nagle i sceny te hipnotyzują – nie wiadomo, czy bardziej dlatego, że w polskim kinie nikt tego nie robi, a to takie ciekawe i nowe, czy dlatego, że tak zmontowane sceny są takie sugestywne. Towarzysząca im muzyka – wspaniały motyw przewodni Antoniego Łazarkiewicza i (choć już mniej) zmiksowane polskie szlagiery i bardzo nowoczesne klubowe brzmienia – świetnie się z nimi kleją. Fantastyczny efekt.

 

Nie tylko jednak rozwiązania w zakresie efektów i montażu są podpatrzone zagranicą. Ten film w ogóle jest mało polski, co brzmi o tyle niedorzecznie, że tematycznie jest tak bardzo polski, że bardziej się już nie da. I właśnie tu tkwiła największa pułapka reżyserska: potraktować temat tak jak wszyscy, z pokorą, martyrologicznym patosem, bez wypuszczania się w nowatorstwo. Tymczasem w Mieście 44 nie ma żadnej anachroniczności. Komasa zburzył schemat i zrobił nowoczesny film o historii. To tylko brzmi normalnie, ale to wciąż rzadkość, i to nie tylko w Polsce.

 

Podczas seansu zdarzy Wam się na pewno wznieść oczy ku górze na widok scen absurdalnych i do bólu pretensjonalnych, a potem pomyśleć, że ten film to jednak nie za bardzo taki, jak go chwalą. Ja tak miałam. Ale koniec końców, gdy to wszystko układa się w głowie, pewne techniczne nowatorstwo i forma, w jakiej podany jest ten silnie ostatnio eksploatowany temat, wygrywają. Komasa opowiedział tę historię od nowa, po swojemu, i zrealizował swój cel: pokazał skalę zniszczenia Warszawy i walki o nią, jak nikt wcześniej. To naprawdę niezły film. A finałowy kadr z Warszawą w roli głównej to jedna z najlepszych scen, jakie ostatnio widziałam w kinie. Warto zobaczyć.

 

Czy polecam? Tak.