Patrzyłam przez okno. Strugi deszczu gnały w dół, formując w szczelinach kunsztowne kałuże. W koło tylko szarość, nicość, melancholia oraz te dwie psotne kawki bawiące się beztrosko, pośród upadłych już kolorowych liści. Krótką chwilę dalej, pożółkłe źdźbła traw, roztańczone w rytm porywistego wiatru tworzyły przepojony dynamiką, hipnotyzujący obraz, od którego nie mogłam odkleić oczu – a ja? Jak wszystko w koło boję się, że przemijam.

W mej głowie trwa huragan myśli, nakręcany obrazami zasłyszanymi gdziekolwiek z otoczenia. Strach, czy to co dziś, będzie tym dziś zawsze i czy przyszłość nie zniszczy mego poczucia, że tak jak jest, jest mi dobrze, bezpiecznie. Boję się i drżę z każdą chwilą. Czy zobaczę jak bawisz się z naszym, żółtym psem? Jak tarmosisz go za uszy, śmiejąc się do utraty tchu. Choć przecież psa nie mamy, ale kiedyś będziemy mieć. Czy ujrzę jak rzucasz szarą piłką, samodzielnie sznurujesz buciki i czy zdążę usłyszeć jak śpiewasz mi pod nosem, balladę którą nuciłam Ci przed zaśnięciem? Tak bardzo się boję, bo jak wszystko w koło boję się, że przemijam.

 

Próbuję łapać każdą chwilę, Każdą nawlekam, nawlekam na palce, celebruję, ciesząc się tym co zostało mi dane. Codziennie planuję nasze przyszłe dni. Chcę kupić Ci rower, musztardowe spodnie ze sztruksu, a każdej zimy lepić wspólnie, wielkiego bałwana. Tak bardzo boję się, że z jakiegoś powodu nie będzie nam to dane, bo tak jak wszystko w koło, boję się że przemijam.

 

Nigdy przedtem tak bardzo nie bałam się śmierci. Nigdy wcześniej pusta i ciemna ulica nie wydawała mi się tak strasznie złowieszcza i nigdy wcześniej strach o własne zdrowie nie miał takiego wymiaru jak teraz. Teraz, odkąd jestem matką. Moja codzienność zyskała nowy rodzaj lęku. Co jeśli mnie zabraknie? Któż jak nie ja, poprowadzi Cię przez życie za rękę? Któż pomoże podnieść się z porażek i któż zdoła kochać Cię bezwarunkowo, tak jak ja? Chciałabym mieć pewność, że ten strach mnie nie dotyczy. Chciałabym choć na chwilę móc przenieść się w przyszłość i przekonać się, że zdołam wypuścić Cię z gniazda, zaopatrzonego w skrzydła utkane z mej matczynej miłości, które poniosą Cię tak wysoko jak tylko będziesz chciał, osiągając szczyty swych życiowych marzeń. Chciałabym towarzyszyć Ci w Twych największych chwilach, widzieć Twój dorastający uśmiech, patrzeć jak dojrzewasz, odnosisz sukcesy i stajesz się wspaniałym mężczyzną. Mijają sekundowe chwile, a ja jak wszystko w koło boję się, że przemijam.

 

Matczyna miłość krwawi na samą myśl o tym, że okrutny los mógłby nas tego wszystkiego pozbawić. Nie pozwolić na kolejny dzień tulenia w ramionach, wspólnie wybrane buty w większym rozmiarze i gonitwę za motylami na majowej łące. Z każdym spojrzeniem w Twoją stronę kocham Cię coraz mocniej. Z każdym mym oddechem jednocześnie, boję się jeszcze bardziej, że jedna bezlitośnie, krótka chwila pozbawi Cię mojego ochronnego parasola, którym chcę chronić Twą osobę, tak długo jak tylko mi na to pozwolisz. I niczego nie boję się tak bardzo jak tego, że przeminę nim zdołasz zrozumieć to, jak bardzo Cię kocham i jak bardzo jesteś dla mnie ważny Synku.

 

I wszystko to traci swą ważność. Cała ta obawa i lęk, pryska w jednej chwili niczym bańka mydlana wobec jednego, prostego pytania. Czy oddałabym za Ciebie życie? Nawet przez moment bym się nie zastanawiała.

 

Przenoszę wzrok na siedzącą na ławce parę staruszków. Trzymają się za zmarznięte w uścisku ręce. Ich twarze naznaczone upływem czasu, przypominają wznoszone pomniki ludzkości. Przeżyli tak wiele, widzieli tak wiele i jedyną myślą trzymającą ich przy sobie jest świadomość tego, co nieprzemijalne. Miłość nie zamienia się w pył. Wzbija się na wyższy poziom bytu, przeistacza w nieuchwytną formę energii, bezbłędnie wychwytywaną przez ludzkie komórki nerwowe. Pokrzepia, uzdrawia, daje radość, ale daje także łzy, które wynikają z obawy o tego kogo nią obdarzymy. I tak jak wszystko, boję się, że przeminę nim zdążę Ci to wszystko przekazać.