9 lipca 2013, dzień od którego wszystko się zaczęło. To właśnie tej nocy, mniej więcej po godzinie drugiej mój synuś postanowił dać mi do zrozumienia, że powoli szykuje się do wyjścia. Bardzo powoli, gdyż po konsultacji z położną, miałam spokojnie poczekać do rana. Poczekałam, wyspałam się (po raz ostatni) i nazajutrz pojechaliśmy do wybranego przez nas szpitala, w którym Jan już za kilka godzin miał przyjść na świat. Ok. 9 rano – 1 dawka oksytocyny, znieczulenie (nie działa) –
ZałamAnie 1. Kurwa jak to boli!!!! Kurwa, kurwa, kurwa!!!! Nie dam rady… Sebastian Wypierdalaj!!! To wszytko Twoja WINA!!! Nienawidzę wszystkiego i wszystkich, tej małej, wyrywającej się ze środka bestii też nienawidzę!!! Weźcie to ode mnie, nie dam rady, KURWA NO NIE DAM RADY!!! Natężenie bólu jest niewyobrażalne, kolejna dawka znieczulenia nie działa, ja… nie mam siły, a to dopiero początek.
ZałamAnie 2. Czyli może być jeszcze gorzej?! W filmach wszystko wygląda uroczo. Pięknie wyczesane panie, w nienagannym makijażu i rodzinnej atmosferze, wykonują coś w rodzaju pierdnięcia i delikatnie zroszone potem wciąż tak samo piękne jak na początku, dostają po chwili swe idealne czyściuchne, wpatrzone w nie dziecię. W praktyce nie jest ani pięknie, ani magicznie. Wyczerpana, po kilku chwilach wpatrywania się w moje, dopiero narodzone maleństwo, zemdlałam a chwila, która miała być pamiętną, piękną, wręcz filmową, bezpowrotnie odpłynęła.
ZałamAnie 3. Cycanie, nie umie on, nie potrafię ja. Bałam się tego od samego początku. Czułam, że choć instynktowne, pójdzie jak po gruzie. Być może, kiełkujące w mej głowie obawy, wydały spektakularny plon, który objawiał się nieudolnymi próbami nakarmienia, mego wyczerpanego pisklęcia. Co gorsze, pomimo dokarmiania, Jaśko zaczął żółknąć, a ja choć niedowiarek, modliłam się jak nigdy dotąd.
ZałamAnie 4. Żółtaczka, Jasio zostaje w szpitalu. Ja wiem, że żółtaczka niemowlęca to nic strasznego, ale dla mnie wówczas był to koniec świata. Jeszcze kilkadziesiąt godzin temu, stanowiliśmy jedno ciało, a ja miałam zostawić Go samego? Na niedomiar złego, to właśnie wtedy moje ogłupiałe piersi, zaczęły pracować na zwiększonych obrotach, jakby nagle postanowiły wykarmić siedmioraczki, a ja przez to całe „solarium” nawet nie mogłam Go wziąć na ręce.
Gdy wreszcie po ponad pięciu dniach zbijania bilirubiny do bezpiecznego poziomu, Mały przyjechał z nami do domu okazało się, że noworodek płacze, a częstotliwość na której nadawał, była tak straszliwie nieznośna, że to cud, że wówczas nie oszalałam.
ZałamAnie 5. Mały ryczy, ryczy, ryczy!… Gdzie się go wyłącza? Ileż razy zalana łzami, trzaskałam drzwiami, nienawidząc całego otaczającego mnie świata. Jaśka też (przez chwilę). Wszechogarniające niemoc, nieudolność i całkowity brak doświadczenia, wylały się na mnie kubłem lodowatej wody, zajmując zwątpieniem każdą komórkę mego ciała. To nie prawda, że dziecko rodzi się z instrukcją. Metodą prób i błędów, przez pierwszych kilka dni, należy ową instrukcję w sobie naszkicować. Funkcje noworodka ograniczają się do powtarzalnych czynności, które kręcą się wokół jedzenia, kupy oraz spania, ale to tylko z pozoru jest takie oczywiste.
ZałamAnie 6. Nie rozumiem, nie wiem, nie nadaję się na matkę. Po co mi to było? Jedno z najczęściej zadawanych sobie pytań. Ileż razy chciałam cofnąć czas, odzyskać święty spokój, rzucić to w cholerę i uciec na bezludną wyspę. Ileż nocy, z cycojadem przyssanym do mego ciała, zagryzałam poduszkę, by nie wyć, bo moje cycki w owym czasie, odwalały męczeńską robotę. Nauka cycania przerosła moje możliwości i po dwóch miesiącach Janka zastąpił u mej piersi laktator.
ZałamAnie 7. Coraz mniej, coraz mniej… aż wyschłam. Poczucie winy, podjudzane społeczną dezaprobatą dla mleka modyfikowanego, wpędziło mnie w błędne koło. Zestresowana, ściągałam coraz mniej, a ściągałam coraz mniej bo byłam zestresowana. Propaganda procyckowa, dolewała oliwy do ognia, przez co mieszając kolejną porcję mleka, czułam się wręcz patologicznie. Janek był spokojny, najedzony, a ja patrząc na niego, dokonywałam wewnętrznego samobiczowania, że nie jestem i nie potrafię być wystarczająco zdeterminowana. Co z tego, że moje piersi były wiecznie, niegojącą się raną, a mój organizm zregenerował je ponownie, po około miesięcznym odstawieniu się od laktatora? Grunt, że w tamtym czasie czułam się niedorobioną matką, która zamiast tego co najlepsze, daje dziecku mleko, wytwór inżynierii. Na szczęście zmądrzałam…
ZałamAnie 8. Niedobór snu, On ciągle w pracy. Nie wytrzymam, oszaleję, czuję się jak w potrzasku, a chwile szczęścia, giną poszarpane ostrzem wszechogarniającego zwątpienia. Zajadam smutki, choć oszukuję się, że nie zajadam, ale „heloł”, dupa od powietrza nie rośnie.
ZałamAnie 9. Jestem gruba i brzydka. Osiągnęłam stan totalnej abnegacji. Mój jedyny, wówczas 60 cm sens życia, niewiele kumał ze świata zewnętrznego i było mu obojętne, czy jestem ładna czy też nie. Ale, jak się nie załamać, jak wszystko co upatrzyłam sobie w sklepach leżało na mnie jak… właściwie nie leżało, lecz opinało się, prężąc niebezpiecznie, naciągnięte do niemożliwości szwy. Nie chciałam dopuścić do siebie faktu, że rozmiar 38 odszedł do lamusa. Co gorsza wciąż nie wrócił 🙁

ZałamAnie 10. On rośnie, ja się starzeję. Zapewne wiele z Was zna z autopsji swoisty dualizm, który towarzyszy, nam matkom na co dzień. Z jednej strony chcemy by zdrowo rosły, z drugiej jednak to właśnie małe są najkochańsze, najsłodsze i najbardziej niewinne. Mam go i ja i czasem chce, aby miał osiemnachę i dał mi święty spokój, po czym smucę, się że ma już prawie 9 miesięcy i za chwilę będziemy mieli roczek. Nie dogodzisz.
ZałamAnie 11. Jestem więźniem we własnym domu, a on jest smokiem. Znacie to? Koleżanka wyciąga na imprezę, oczami wyobraźni tworzycie w swej głowie wizję nocnego outfit, po czym marzenia, wizje i poczynione plany, giną pod masą ogromnej kupy. Syn, akurat dzisiaj postanowił mieć sraczkę. FUCK!
ZałamAnie 12. Jestem wykończona, chodzę jak w letargu, idę spać. Nie idę, bo mój sadysta, terrorysta ma na tę noc, zupełnie inne plany. Ząbki, bąki, piciu, beku, boczek boli, uszko swędzi… RATUNKU!
ZałamAnie 13. Jestem kurą, tylko jaj nie znoszę… jeszcze. Sprzątam, gotuję, piorę, prasuję, działam na zasadzie półautomatu. Zapominam o jednym, zapominam o sobie przez co piórka mi szarzeją, pod okiem „rosną” kurze łapki, a dziobek coraz częściej biadoli nad swoją niedolą. Trochę się nie chce, bardziej nie ma czasu, ale nie zmienia to faktu, że powoli zaczynam gdakać.KO! KO!
Bycie matką, to ogromna radość, ale też największe z możliwych wyzwanie, które czasem uwiera jak żwirek w bucie. Prawda jest taka, że pomimo powyższego, nie zamieniła bym się z nikim na świecie, bo Jaś to Jaś, a ze mnie całkiem atrakcyjna kura 🙂