Jest w 11 minutach Jerzego Skolimowskiego coś, co każe oglądać kolejne, rozsypane w czasie i przestrzeni kadry z uwagą i rosnącym napięciem mimo iż generują więcej pytań niż odpowiedzi. Coś, co sprawia, że gdy te już przychodzą, konsternują – jednych swoją oczywistością, innych symboliką, którą, jak chciał sam reżyser, interpretują przez pryzmat własnej wrażliwości. Przede wszystkim zaś jest w tym przedziwnym, zamkniętym w kokonie metafor filmie akcji coś, co nie pozostawia obojętnym, nawet jeśli opinie o nim lokują się po przeciwnych stronach balustrady.
Najczęstszy zarzut, jaki pojawia się w kontekście nowego filmu Skolimowskiego, dotyczy płytkiego zaprezentowania jego bohaterów. Ci są w 11 minutach liczni, budują aż 8 przeplatających się i ostatecznie spotykających się wątków, co w trwającym niespełna 90 minut obrazie jest wręcz tłumem, którego nie sposób okiełznać. Ale też reżyser wcale nie próbował tego robić, precyzyjnie wyliczając uczestnikom wydarzeń czas, który mieli do dyspozycji, by dać się poznać, świadomie tylko powierzchownie dotykając ich problemów i relacji, ukazując losowy, adekwatny do wybranego czasu i miejsca akcji, wycinek ich codzienności. Pogłębienie ich analizy było nie tyle niemożliwe, co niewskazane z punktu widzenia spójności z obraną perspektywą narracyjną, która po pierwsze każe spojrzeć na życie człowieka jak na fragment historii, a po drugie pozostawić wielkie pytanie co do zasadności i źródeł podejmowanych decyzji. Rozumiem, że ta niewiedza i ten narracyjny zgiełk mogą frustrować, ale wydaje się pewne, że są tu po coś.
Po coś również rzeczy w filmie się dzieją. Dzieją się szybko i intensywnie, co też oddaje świetny, wielokrotnie zmieniany na etapie postprodukcji, dynamiczny montaż, żonglujący poszczególnymi scenami w sposób logiczny i niezwykle rytmiczny, mimo iż w obliczu spektakularnego finału splot ten może wydawać się momentami niezbyt przejrzysty. W nim jak na dłoni widać też chronologię pracy nad scenariuszem i reżyserią 11 minut. Tworzony od końca (Skolimowski najpierw napisał zakończenie tej historii, dopiero potem zaś proces, który do tego rozwiązania doprowadził) film ewidentnie prowadzi do katastrofy. Podpowiada to nie tylko tempo akcji i wynikająca z tego szalona podróż po historiach bohaterów, ale i silne, złowieszcze akcenty, rozsiane po całym filmie, obecne w każdej jego, werbalnej i pozawerbalnej, warstwie.
To, o co można mieć do Skolimowskiego pretensje, dotyczy nie narracji czy wydźwięku filmu (który może wydać się mało odkrywczy, ale warto jednak pamiętać, że nie przekazuje go student filmówki, tylko doświadczony zawodowo i życiowo twórca, który daje pełne podstawy, by ufać mu, że jego prawda o świecie to coś więcej niż zwykły truizm), ale dyskusyjnej harmonii finału z poprzedzającymi go, tytułowymi jedenastoma minutami. W toku akcji wielokrotnie pojawiają się pytania, symbole, metafory, nad którymi namysł jest niemożliwy, bo reżyser nie pozostawił na niego ani czasu, ani przestrzeni. Z drugiej strony przy kolejnych „wejściach” w życie poszczególnych bohaterów odczuwalne jest jakieś niedopracowanie, próba zaklejenia dziury, która powstała pomiędzy tym, co już powiedziano, a tym, do czego się zmierza. W tym kontekście nagły, szybki i ostry jak brzytwa finał może najpierw całkowicie pozbawić szansy na rozwikłanie zagadek z preludium do niego, a później umknąć i nie zrobić takiego wrażenia, jak powinien. To, że 11 minut dzieje się szybko jest w tej sytuacji zarówno zaletą, jak i wadą filmu.
Druga kwestia wynika bezpośrednio z powierzchownego potraktowania bohaterów. Aktorstwo w 11 minutach właściwie nie zwraca na siebie uwagi. Postaci, których wątek postawiono w centrum historii, same w sobie może i nie są nieciekawe, ale dialog, który przyszło im toczyć okrutnie je spłyca (nawet przy założeniu, że to konwencja), co zdecydowanie nie pomaga wyróżnić się ani czarującemu Richardowi Dormerowi, ani hipnotyzującej Paulinie Chapko. Trzeci wierzchołek tego trójkąta, grany przez Wojciecha Mecwaldowskiego, to postać niezwykle impulsywna, zagrana w sposób irytujący, męczący wręcz fizyczne (bardzo typowy dla tego aktora), który mnie osobiście bardzo w odbiorze takiej roli przeszkadza, chyba że jest czymś uzasadniony (tu nie jest, bo zawiązanie akcji tego wątku jest chyba najsłabszym elementem całej fabuły). Wątki oplatające centralną historię również w żaden sposób nie umożliwiają aktorom pokazać więcej, a przynajmniej tyle, ile by mogli i chcieli. Chlubnym wyjątkiem jest tu tylko Andrzej Chyra w bardzo enigmatycznej, dwuznacznej, wymagającej specyficznej pracy twarzą roli.
Zdecydowanie daleko mi od wieszania na Solimowskim psów, ferowania wyroków i wydawania opinii, że reżyser się skończył i że nie warto było czekać tyle lat na coś tak miałkiego. 11 minut nie jest w swoim przesłaniu filmem świeżym, ale w narracji, montażu, realizacji jest jednak bardzo nowoczesny. I ta nowoczesność właśnie niech idzie w świat.
Czy polecam? Tak.