Jakoś ostatnio nie mam czasu, ani głowy do poważnych filmów. W oczekiwaniu na Nolana zapycham więc te dziury niezobowiązującymi i niewymagającymi żadnego wysiłku intelektualnego komedyjkami, które nie pozostawiają po sobie echa, ale przynajmniej momentami rozjaśnią buzię. 21 Jump Street nie jest dobrą komedią, ale chyba trafiła na dobry moment, gdy życzliwie przebaczam jaskrawe niedostatki i chwytam to, co miłe.
Schmidt (Jonah Hill) jest szkolnym niedorajdą. Wszyscy ich znamy. Snują się po korytarzach ze opuszczoną głową, są obiektem drwin szkolnych gwiazdek, głupieją przed publiką i robią z siebie pajaca przed najładniejszą dziewczyną w szkole. A, no i są kujonami. Jenko (Chaning Tatum) to jego totalne przeciwieństwo – nie traci czasu na naukę, co chwilę ląduje na dywaniku u dyrektora, interesują go dziewczyny, kumple i zabawa, a w wolnych chwilach nabija się ze szkolnych kujonów. Te dwa światy postanawiają jednak wybrać tę samą ścieżkę zawodową. Akademia Policyjna zbliża ich do siebie z potrzeby – Schmidt jest dobry w teorii, Jenko w praktyce – drobna pomoc jednak, zgodnie z przewidywaniami, rodzi przyjaźń, która przy pierwszym poważnym zadaniu partnerów zostanie poddana poważnej próbie. Schmidt i Jenko witają ponownie szkolne mury, a ich celem – jako tajniaków – jest rozbici szkolnej szajki dilerów. Trudniejsze jednak okazuje się odnalezienie się w miejscu, które nie bardzo przypomina własną przeszłość…
Nie znajdziecie tu nic, czego już byście w komediach nie widzieli. Jest kujon-fajtłapa, jest przystojny cwaniaczek, jest dwóch policjantów-partnerów, są motocykliści z serii nie-podchodź-do-mnie-jak-nie-chcesz-oberwać, parę pościgów, trochę strzelaniny i happy end. Nie jest nawet świeżością zabawa konwencją, choć to ona właśnie jest największą wartością filmu. Mamy klasyczny film o perypetiach młodzieży szkolnej, tylko że z tą młodzieżą coś nie tak jak zwykle; mamy dwóch policjantów, ale nie bardzo można o nich powiedzieć „bad guy and good guy” (w ogóle daleko im do dumnych stróżów prawa); mamy gangsterów, ale bardziej wyglądają oni na groźnych niż nimi są w rzeczywistości; mamy wreszcie dwóch znanych aktorów, którzy całą tę rzecz próbują opchnąć (przy czym Hill naprawdę się w historii odnalazł i zagrał bardzo przyjemnie, za to na Tatuma tym razem przyjemnie było tylko popatrzeć, bo grał jak drewno). Wszystko jest przerysowane i dzięki temu całkiem – momentami – zabawne. Żeby nie było, że już całkiem zgłupiałam i wysłałam mózg na wakacje – większymi momentami było bardzo trywialnie i wręcz żałośnie nieśmiesznie. Nie będę jednak zgrywać ważniaka i konesera, który prycha z pogardą na dziełka dla plebsu – no bo czasem, z całą świadomością idiotyzmu żartu, naprawdę się uśmiałam. Kto mi zabroni.
Czy polecam? No cóż. Są lepsze komedie odmóżdżające. Ta plasuje się raczej w dolnej części rankingu tych znośnych, ale jeśli nie macie większych wymagań i znajdujecie się w podobnym stanie, co ja, to próbujcie.