Rate this post

Nigdy nie byłam fanką Amy Winehouse. Nie śledziłam ani jej kariery muzycznej, ani życia prywatnego, a już tym bardziej problemów z używkami. Znałam ją z kilku, głośnych przebojów, potężnego, oryginalnego głosu i charakterystyczie wystylizowanej fryzury. Jej śmierć była dla mnie szokiem – tak jak jest nim każda śmierć, która nie powinna się zdarzyć w takim wieku i w takich okolicznościach. Jak większość, szybko się z niej otrząsnęłam. Życie toczy się dalej, moje życie, w którym są moje problemy. Problemy, które stają się tak bardzo małe, gdy ogląda się Amy – historię dziewczyny, której odebrano radość i sens życia i która nie umiała samodzielnie o ten sens powalczyć.

Postać Amy Winehouse, która wyłania się z dokumentu Asifa Kapadii, to zupełnie inna Amy Winehouse od tej, którą znaliśmy z mediów. To truizmy, których w opisach i recenzjach filmu jest już całe mnóstwo. Oglądanie drogi, którą przeszła, by osiągnąć coś, czego de facto wcale nie chciała, nie jest przyjemne. Zmiana, którą widać gołym okiem jest zbyt drastyczna, by to, co się stało (i dlaczego się stało) kogokolwiek mogło ucieszyć, by sukces i sława Amy Winehouse były powodem do zazdrości czy podziwu. Los radosnej dziewczyny, która całe swoje krótkie życie zmagała się z brakiem, którego zaznała w dzieciństwie (rozpad rodziny i brak ojca, mimo jego obecności u szczytu kariery córki), a później toksyczną miłością, w której szukała wypełnienia tej pustki, to przejmujące studium samotności i depresji, borykania się z konsekwencjami nieswoich decyzji i życia życiem, którego się nie pragnęło.

 

Filmy przedstawiające życie realnej i znanej osoby są bardzo niebezpieczne. Dla twórców, ale także – a może przede wszystkim – dla widzów. Ci pierwsi muszą zadecydować, o czym właściwie chcą opowiedzieć tę historię, na co położyć nacisk, w którą stronę poprowadzić opowieść. Kluczem powinno być (a nie zawsze jest) to, co nieznane, niewiadome, nowa, nieodkryta jeszcze karta życia danej osoby – coś, co sprawi, że wychodząc z kina, wiesz więcej, rozumiesz więcej. Podejmując tę decyzję twórcy stają przed drugą przeszkodą: chronologią i narracją. To wielka pułapka i wielki potencjał do manipulowania faktami – czasem wystarczy odpowiednie zmontowanie materiału, achronologiczne ich ułożenie, by prawda została zatarta, a to, co miało zupełnie inne znaczenie w kontekście, odarte z niego – staje się kłamstwem.

 

W filmach dokumentalnych, bazujących na archiwalnych materiałach, to zagrożenie jest równie realne. Doskonale widać to w Amy, gdzie Kapadia w bardzo umiejętny, dyskretny sposób wskazuje winowajców śmierci wokalistki. Oczywiście, z całego filmu nadal wybrzmiewa współwina wszystkich otaczających ją osób – rodziny, przyjaciół, współpracowników, a także samej Amy (dyskusja na temat tego, czy jej odrzucanie wyciągniętych z pomocą rąk była świadoma, czy nie, czy Amy chciała sobie dać pomoc, czy poczucie bezsensu życia było silniejsze od tej chęci – to temat na całe konwersatorium z psychologii, a i to byłoby wyłącznie dywagacją niepopartą autentycznym materiałem), ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej grupie są osoby bardziej winne i mniej winne. Przypadek? Świadome rozwiązanie narracyjne? Prawda czy manipulacja? W życiu nic nigdy nie jest czarno-białe, to widz musi sam dojść do prawdy lub wrażeń jej najbliższych. Problem w tym, że nie każdy sobie to uświadamia, a ferowanie wyroków bez podstaw i rozwagi mamy niemal we krwi. Reżyserzy i producenci doskonale o tym wiedzą, podając nam gotowe odpowiedzi na pytania, których nie zdążyliśmy sobie jeszcze zadać.

 

Myślę i piszę o Amy jak o sprawnie poprowadzonej opowieści, gdy emocje po seansie – emocje silne i przybijające – już nieco opadły i pozwoliły zajrzeć poza tę historię. Asif Kapa dia na pewno dokonał niesamowitej pracy przy tym filmie, odkupując ogromną ilość materiałów, które nie ujrzałyby światła dziennego, skupiając się na okresie życia i twórczości wokalistki, o której większość z nas nie miała pojęcia. To dobrze, bo dzięki temu decyzja Amy i finał jej życia, jakkolwiek nadal dojmująco smutny i tragiczny, staje się w pewnym sensie bardziej zrozumiały. Przede wszystkim pokazuje, kim była Amy Winehouse zanim wszyscy o niej usłyszeliśmy. A była fajną, radosną dziewczyną, która swój brak starała się zapełnić tym, co wychodziło jej najlepiej – pisaniem i tworzeniem muzyki. To natomiast, w jaki sposób powstawał ten dokument, w co trafia, a co omija – jest zupełnie odrębną sprawą, wartą równej refleksji co to, kto zawinił. Nie rzucam tu żadnych oskarżeń i podejrzeń, raczej zachęcam do omijania ręki z wyciągniętą tacą odpowiedzi i szukania własnnych. Są zawsze bardziej pouczające, szczególnie dla nas samych.

 

Amy jest fascynująca jako dokument. Ogląda się ten przeszło 2-godzinny, trudny w odbiorze (jak to ze zbiorem amatorskich materiałów bywa) film ze skupieniem, zainteresowaniem i emocjami. To świetnie poprowadzona i opowiedziana historia. Ale też ogromnie smutna i przerażająca, zmuszająca do bolesnych refleksji i jeszcze bardziej dotkliwych wniosków.

 

Czy polecam? Tak. To ważny film, który warto obejrzeć nawet jeśli jest się dalekim – jak ja – od fascynacji osobą czy muzyką wokalistki. Ważny jako dokument i ważny jako lekcja.