Rate this post
Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Artyście pomyślałam brzydko: „wtf?”. Nie dość, że od miesięcy uważany był za faworyta w wyścigu po najważniejsze nagrody filmowe, to jeszcze w Polsce o nim, jak zwykle, nikt nie słyszał. Mało tego – to niemy, czarno-biały film, bez dialogów, w nienormalnym formacie, z niezbyt znanymi, francuskimi (sic!) aktorami i równie mało znanym i równie francuskim reżyserem. Nie wróżyło to niczego dobrego, nie sądzicie? Obejrzeć, jasna sprawa, chciałam, choćby po to, żeby przekonać się – ale nie za co te nominacje, ale dlaczego za coś tak dziwnego i nieciekawego. Jakie było więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że – powtórzmy – niemy, czarno-biały film bez dialogów może pokazać historię, która nie tylko zainteresuje, ale i rozśmieszy, wzruszy, porwie i, koniec końców, zachwyci. I to w dobie trójwymiaru i haj definiszyn. Szok.

George Valentin (Jean Dujardin) jest gwiazdą niemego kina. Co tam gwiazdą, gwiazdorem! Jest wspaniałym aktorem, duszą filmów, pupilkiem producentów i właścicieli kin, ulubieńcem dziennikarzy. Publiczność go kocha, i to z wzajemnością, którą George umie okazać – co chwilę sypie dowcipami, wykonuje kabaretowe wyczyny ze swoim psem, kłania się bez końca, tu się uśmiecha, tam kokietuje – gwiadorzy jak nie wiem, świetnie się z tym czuje i… ma do tego prawo. Ale jest koniec lat 30.,  świat filmu stoi u progu ogromnej rewolucji – oto kino, które nie mówi, zaczyna wydawać z siebie dźwięk. „To ma być przyszłość kina?” – pyta retorycznie George, nie mogąc powstrzymać się od spazmatycznego śmiechu. A jednak. Gwiazda gaśnie, George’a Valentina czekają trudne chwile, które zaważą na jego życiu. Równolegle oglądamy, jak młodziutka Peppy Miller (Bérénice Bejo) próbuje dać się poznać wspaniałemu światu filmu. Pomaga jej w tym nie kto inny jak George właśnie – i choć między tymi dwojga ewidentnie jest coś na rzeczy, nikt nie ma tu czasu na miłostki. George odchodzi, a jego miejsce zajmuje Peppy – nowa gwiazda kina, którą wszyscy kochają nie tylko dlatego, że jest urocza. Ona mówi. Dokładnie tak jak nowe kino. A to się teraz sprzedaje i to się teraz kocha.

„The world is talking now. People want new faces, talking faces” – te słowa, które wypowiada do George’a producent Al (John Goodman), a które padały nagminnie 80 lat temu wcale nie utraciły na aktualności. Kino mówi, od dawna. Mówienie jest fajne, mówienie dużo mówi, o filmie, o aktorstwie, o scenariuszu, o wszystkim. Po co milczeć, po co komplikować odbiór, który i tak nieraz bywa trudny? A jednak Michel Hazanavicius jakiś sens w tym zobaczył i przekroczył swoje wyobrażenia o pokazaniu, po raz kolejny już w historii filmu, rewolucji kina. Powtarzanie, że to niemy, czarno-biały film bez dialogów, nie jest tylko lakonicznym opisem Artysty – to słowa, które są wielkim zdumieniem współczesnego kina, że dziś ktoś nie tyle wpadł na pomysł zrobienia filmu z wykorzystaniem takiej techniki (mając do dyspozycji o taaakie możliwości), ale i zrobił ten film i, kurczę, zrobił to z wielką klasą.

Sama historia to typowy melodramat – jest on, jest ona, jest nutka dramatyzmu, oczywisty finał – czyli wszystko to, co wystarcza, by oglądało się przyjemnie i bez pośpiechu. To nie opowieść jednak przyciąga uwagę, ona jest tylko pretekstem dla ukazania ogromnej pracy całego sztabu ludzi z Artystą związanych: od aktorów poczynając, przez scenarzystów, kompozytorów, operatorów, na charakteryzacji i ludziach pracujących w postprodukcji kończąc. Dujardin i Bejo stworzyli przeuroczą filmową parę: on kradnie absolutnie każdą scenę, ona stanowi dla niego wyjątkowe tło, oboje uzupełniają się tak, jakby już od dawna znali się na wylot (co jest, zresztą, możliwe, bo z Hazanaviciusem związani są oboje od jakiegoś czasu).  Bardzo udane role drugoplanowe – Jamesa Cromwella jako Cliftona i Johna Goodmana w roli Ala Zimmera dodatkowo ubarwiają grę tego duetu. Zdjęcia, praca kamery i montaż – czego taki laik jak ja praktycznie nie ma prawa zauważyć – naprawdę robią wrażenie. Muzyka gra tu pierwsze… skrzypce – jest jednym z głównych bohaterów: to ona prowadzi za rękę przez całą historię, pozwala rozpoznać emocje postaci i znakomicie uzupełnia obraz. To zadziwiające, jak kontekst wszystko zmienia – gdy słuchałam tych utworów przed seansem, jakoś ten soundtrack nie przypadł mi do gustu. Owszem, kilka kompozycji rzeczywiście było ciekawych, ale całość nie pozostawiała po sobie większego śladu. A tu taka niespodzianka. I wszystko to zasługa zredukowania napisów do minimum (a i te, gdy się już pojawiają, zakrywają obraz i nie pozwalają, by jakikolwiek kadr umknął uwadze), które nie rozpraszają i pozwalają rozkoszować się obrazem.

10 nominacji do Oscarów i naprawdę realne szanse na godną walkę. Cieszy, że Akademia doceniła dokładnie to, co warte tu uwagi. Na razie bardzo po cichu i bardzo wstępnie (po braku nominacji dla Tildy Swinton niczego już w kontekście Oscarów nie jestem pewna…) uważam, że Dujardin nie tylko na statuetkę zasłużył, ale i powinien bez dwóch zdań ją dostać. Nie tylko dlatego, że konkurenci ze swoimi marnymi rolami mogliby mu stopy całować. Ale o moich oscarowych typach jeszcze będzie, tu się tylko zachwycamy i dywagujemy.

Czy polecam? Zdając sobie sprawę z tego, że nie każdemu się spodoba – absolutnie tak. Nie uprzedzajcie się, to naprawdę warto zobaczyć choćby z uwagi na oryginalność podejścia. Mnie Artysta uwiódł.