Rate this post

Przedziwnie ogląda się film ze świadomością, że dla aktora wcielającego się w główną rolę był on ostatnim i że dla nas był on ostatnim z jego pełnym, świadomym udziałem. Trudno się od tej myśli podczas seansu Bardzo poszukiwanego człowieka odkleić. Tym bardziej, że Philip Seymour Hoffman nie próbuje nikogo oszukać, że był kiepskim aktorem i gra tak, że zapiera dech.

 

Bardzo poszukiwany człowiek to ekranizacja kolejnej już po Szpiegu powieści szpiegowskiej pisarza, Johna le Carrego. To ciekawe, jak bardzo inaczej można pokazać historię osadzoną w podobnej atmosferze. Carre ma specyficzny, niespieszny styl prowadzenia fabuły i wyjątkowe pióro do niuansów. Mając szpiegowską przeszłość, doskonale wie, o czym mówi i to doskonale też w jego historiach czuć. Kiedy fabuła broni się sama, rolą reżysera jest więc nadanie takiej treści wyjątkowej formy. Udało się to świetnie Thomasowi Alfredsonowi, który w Szpiegu storzył tak gęstą atmosferę, że można było ją nożem kroić. Znakomite kreacje aktorskie, brytyjski akcent historyczny i fenomenalna muzyka Alberto Iglesiasa nadały filmowi niezwykły ton. Przyznaję to szczerze mimo że – przecież, pamiętacie – film w całości nie przypadł mi specjalnie do gustu.

 

Anton Corbijn nie miał ani angielskiej pogody, ani Iglesiasa, ani nawet napisanej z takim rozmachem jak trylogia o Smileyu fabuły. I dobrze, że nie miał, bo być może próbowałby naśladować swojego kolegę po fachu i usiłowałby dorównać Szpiegowi. Nic takiego nie ma miejsca. Bardzo poszukiwany człowiek nie jest filmem gorszym od Szpiega, jest filmem innym. Ulokowana w niemieckich realiach historia jednej z operacji kontrwywiadu z terroryzmem w roli głównej, to chłodny rzut oka na świat po 11 września i gorzka satyra na relacje polityczne między państwami, doskonale wpisująca się w klimat współczesnych Niemiec. Corbijn nie szarżuje, nie nadinterpretuje, nie nakłada na bohaterów absurdalnych intencji, nie zrzuca na aktorów odpowiedzialności za to, co dzieje się na ekranie. Wszystko wydaje się tu mieć ręce i nogi i nawet jeśli akcja snuje się momentami zbyt leniwie, to właściwie nie traci tempa, a bomba, którą zrzuca w finale, rozbija na atomy.

 

Mówimy w kontekście filmu dużo o Hoffmanie, ale – choć zagrał wybornie (kto potrafi uskuteczniać tak dobrze oddech palacza? kto tak wściec w scenie finałowej, a potem tak wymownie milczeć?) – przecież o jakości obsady świadczą też inni aktorzy. Mnie ogromnie ucieszyła obecność Willema Dafoe, który obsadzany zwykle w rolach typów spod ciemnej gwiazdy, znakomicie sprawdził się w roli niepewnego własnych decyzji, a przecież wysoko postawionego człowieka. Dobrze obsadzone zostały też role muzułmanów – wcielający się w nie aktorzy byli dokładnie tak oddani wierze i tak podejrzani ideologicznie, jak powinni. Jedynym wyborem, do którego dotąd nie mogę się przekonać, była Rachel McAdams w roli prawniczki (nie adwokata, jak chce polski tłumacz). O wiele lepiej, wydaje się, wypadłaby tu Jessica Chastain lub nawet, nie trzeba daleko szukać, bardzo niemiecka przecież Diane Kruger.

 

Seans może męczyć, ale film jest niezły. Może bardziej niż mi się wydaje?

 

Czy polecam? Tak.