Rate this post

Pojęcia nie miałam, o czym jest ten film. Pierwsze rozsądne skojarzenie – to ze zwierzętami – jakoś kłóciło mi się z trailerem, więc doszłam do wniosku, że zaszła tu jakaś metafora. Cóż. Zwierzęta się istotnie pojawiają, ale metafora chyba również. Bestie z południowych krain nie są jednak kolejnym odcinkiem programu rodem z Animal Planet. To dramat, ludzki dramat, w którym wszystko wygląda inaczej niż nam się wyobraża. Taki, który niesie nadzieję, mimo wszystko. Kojące.

 

Hushpuppy (Quvenzhané Wallis) jest uroczą małą dziewczynką, którą życie nie rozpieszcza. Straciła mamę, a teraz może stracić dom i drugiego rodzica. Wszystko przez naturę – tę, którą chłonie całą duszą i z którą żyje w pełnej symbiozie. Wink (Dwight Henry) próbuje przygotować córkę na najgorsze.

To jeden z tych filmów, w których grubo ponad połowę trzeba cierpliwie przetrwać, by zobaczyć, co się z niego wyłania i o co w nim właściwie chodzi. A oglądanie ciężkiego życia słodkiej Hushpuppy do przyjemnych na pewno nie należy. Brudno w nim, ubogo i prymitywnie, co zdaje się jednak nikomu nie przeszkadzać. Wioska, w której mieszka dziewczynka, jest zupełnie oderwana od reszty świata (na własne zresztą życzenie, ale o tym za moment) i nie tyle musi, co bardzo chce tę odrębność zachować. Dla jej mieszkańców kwestia tożsamości, skromnej i odpychającej, ale jednak własnej ziemi (najczęściej w postaci rozpadającego się baraku lub marnej przyczepy) to sprawa absolutnie priorytetowa, a wszelkie kontakty z cywilizacją i białymi sąsiadami to dla nich ostateczność, do której nie chcą się uciekać nawet podczas zagrożenia życia. Dziwne to i niezrozumiałe, wcale jednak nie z powodu kontrowersyjnego wyboru, a braku jego uzasadnienia. Przynależność do ojczystej ziemi jest tu tak naturalna, a stronienie od obcych tak oczywiste, że nikogo nie kusi, by kwestie te uzasadnić. Szkoda, bo pytań – o źródła i motywy przede wszystkim – pojawia się sporo i wszystkie, co do joty, pozostają bez jasnej odpowiedzi.

Nie o to jednak miało tu chyba chodzić i nie to mnie w Bestiach… zdumiało. Osią filmu jest bowiem relacja ojca i córki oraz dyskusyjne metody wychowawcze Winka, lubiącego sobie i popić, i zaniedbać. Nie jest to relacja normalna, ale też nie patologia; to, co dzieje się na linii Wink-Hushpuppy wzbudza całą gamę emocji: od zaskoczenia, przez gniew, aż po litość, zrozumienie i podziw. Wink nie jest idealnym ojcem i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Może nie radzi sobie, bo zabrakło w domu kobiety, może problemem jest ognisty temperament córki, może wreszcie własna niemoc w stosunku do spraw, nad którymi nie można mieć kontroli. Bez względu na intencje, kształtuje Hushpuppy w konkretny sposób, czyniąc z kruchej i wrażliwej przecież dziewczynki zadziorną, odważną, silną, charyzmatyczną i pełną dumy „bestię”, która jest nie tylko w stanie ustać na własnych nogach, ale i przetrwać samodzielnie, gromiąc w razie potrzeby nawet samą naturę. Baśniowe, ale na tyle mocno osadzone w depresyjnych realiach, że niebudzące sprzeciwu i w pewnym stopniu nawet przekonujące.

Bo przekonujący są sami aktorzy, którzy rysują swoich bohaterów tak grubymi, a zarazem pewnymi kreskami, że nie sposób odmówić im talentu i siły perswazji. Tym bardziej, że oboje – Wallis i Henry – to amatorzy, wyłowieni przez castingowców z tłumu im podobnych, a niedających rady udźwignąć postaci. Impulsywny i wyrazisty Henry – prywatnie właściciel piekarni, do której w przerwach przychodzili twórcy filmu, namawiając przy okazji piekarza, by wpadł na casting, który prowadzili od wielu dni – ma charyzmę i niezwykłe wyczucie w grze z młodziutką partnerką. To ważne, bo gdy na ekranie pojawiają się bohaterowie, których dzielą dekady, a którzy muszą wejść w pewną symbiozę łatwo zdominować kadr i przysłonić małe talenty, grające wciąż jeszcze trochę bardziej na wyczucie niż świadomie wykorzystując cały arsenał środków wyrazu, które – maksymalnie naturalne, naiwne i świeże – posiadają. Henry dał małej Quvenzhané przestrzeń, którą ta wypełniła swoim wdziękiem i którą zupełnie zaczarowała. Do tego stopnia, że doczekała się – jako najmłodsza w historii – nominacji do Oscara. Co, nawiasem mówiąc, jest wspaniałe i naprawdę zasłużone. Hushpuppy jest tak urocza, że aż chce się ją schrupać. Aż do momentu, gdy wyskakuje z niej małe lwiątko, które zanim zdąży stanąć nam w gardle, zaatakuje, broniąc swego terytorium.

Zupełnie przypadkowo wpisałam się tematycznie w klimat oscarowych nominacji. Recenzję Bestii… zaczęłam pisać przedwczoraj, nie spodziewając się, że film zostanie w jakikolwiek sposób zauważony przez Akademię. Czy słusznie? Uczucia mam mieszane, bo film – choć warty uwagi co najmniej z powodu dwójki naturszczyków i oryginalnego ujęcia relacji ojca z dzieckiem – do porywających raczej nie należy. Quvenzhané więc – tak. Więcej? Niekoniecznie.

Czy polecam? Tak, ale bez pośpiechu.