W polskiej kinematografii mamy niewiele perełek godnych polecenia. Współcześni reżyserzy albo rzucają się na głęboką wodę podejmując nazbyt ambicjonalne tematy, albo tworzą pseuso komedie doprowadzając widownie do totalnej irytacji. Film Big love nie zalicza się do kręgu ani pierwszych ani drugich reżyserskich potyczek. Co nie oznacza, że jest genialną produkcją. Jest… i tu rodzi się w umyśle pewien dysonans. Jaki poziom prezentuje debiut polskiej reżyserki – Barbary Białowąs? W mojej ocenie, ani nieżenujący ani nie genialny. Średnio – dobry to trafne określenie
Temat miłości w sztuce filmowej wałkowany był wielokrotnie. Mieliśmy okazję oglądać szczęśliwe uniesienia z happy endem, wielkie i niespełnione nadzieje, czy historie trudnych związków. Białowąs postawiła na zatrutą, toksyczną miłość. Skupiając się na jej negatywnych skutkach, gdzie rozum mówi odejdź od niego a serce tęskni, pragnie i nie radzi sobie z rozłąką.
Poznajemy młodą, zbuntowaną szesnastolatkę – Emilię oraz osiem lat starszego pewnego siebie Maćka. Początki znajomości to nie romantyczne spojrzenia czy miłosne gesty. Nie. Tutaj mamy „jazdę na całego”. W pierwszej kolejności jest pożądanie, dopiero później rodzi się miłość. Uczucie scala tą dwójkę na tyle mocno, że dziewczyna przeprowadza się do chłopaka uciekając z domu. Widzimy pełne nagości sceny łóżkowe, szaleństwa zakochanej pary beztrosko spędzającej czas. Jest alkohol, wojaże, wyskoki wandalizmu i big love. Wszystko to jednoczy dwójkę osób, które świata poza sobą nie widzą. Do czasu… Młoda dziewczyneczka podrasta, dojrzewa, emancypuje. Staje się kobietą – wyrywa się z rąk Maćka. Zakłada własny zespół. Robi muzyczną karierę. Następuje zamiana ról – ona dominuje, rządzi, wodzi za nos swego ukochanego. On kocha na zabój. Nic dobrego z tego nie wyniknie…
Polemika, czy była to wielka i prawdziwa miłość, czy młodzieńcze zauroczenie jest zbędna. Emilia i Maciek tworzyli zgrany duet przez kilka lat. Nie zawsze było dobrze ale zawsze byli razem. Naprawdę się kochali. Nawet zdrada i odejście dziewczyny do innego nie zerwała silnej więzi łączącej tych dwoje nieprzeciętnych ludzi. Ludzi, którzy chcieli żyć po swojemu, wypisując się ze schematu standardowych przedstawicieli swego wieku. Historia szaleńczej miłości Emilii (do czasu) może być cichym marzeniem niejednej nastolatki.
Przeciętny, jako całość, nieco banalny – zwłaszcza dialogi, niekiedy irracjonalny. Z drugiej strony życie piszę tak dziwne scenariusze i tak mało realne. Może gdyby z tej perspektywy spojrzeć na Big love – nieco szerszej, bardziej otwartej obraz Białowąs byłby bardziej znośny. Faktycznie miał on potencjał – opowieść miłosna, z kryminalnym tłem opowiedziana dwutorowo. To mogło się udać – i udało, ale tylko w połowie. Historia ta mogła się wydarzyć, tego nie kwestionuje. Może nawet niejeden widz odkryje w bohaterach cząstkę siebie. Ale czegoś tu jednak brakuje – być może większej realności i emocji. Próżno tu też szukać jednej – zgranej fabuły. Zbyt często mamy wątki, które są, by za chwile rozpłynąć się niedopowiedziane w powietrzu. Przez to niejeden widz może mieć problem z wgłębieniem się w tą opowieść. Rozumiem, widownia nie musi mieć wszystkiego podanego na tacy – niech wyobraźnia zacznie działać. Ale brak spójności w tym przypadku drażni.
Warto też nadmienić słów kilka o grze aktorskiej. W rolach głównych wystąpili: debiutująca w roli pierwszoplanowej Aleksandra Hamkało i Antoni Pawlicki. Plus za „nieznaną” obsadę, minus za takie zestawienie. Jakoś mało chemii między nimi – jako kochająca się para, pałająca olbrzymim uczuciem do siebie mi nie pasują. Natomiast w osobnych rolach jest – mówiąc językiem Emilii – OK. Muzyka w Big love ma ogromne znaczenie – zwłaszcza jeden utwór, który wyjaśnia wszystko… Mnie ani nie porywa ani nie zniechęca.
Czy film jest skierowany dla nastolatków – młodych ludzi? Może go obejrzeć każdy, nie ma tu odgórnie ustalonego targetu. Jednakże trzeba się liczyć z faktem, że nie każdemu się spodoba. Ulubieńcy romantycznych historii nic tu nie znajdą. Podobnie jak fani ambitnego kina, bo choć historia mówi o ważnych rzeczach, trudnych wręcz niemożliwych rozstaniach to ta „ważność” gdzieś po drodze się zagubiła. Śmiem przypuszczać, że Białowąs bardziej skupiła się na naszpikowaniu obrazu analogiami innych dzieł aniżeli na samej fabule. No chyba, że… nie zrozumiałam konwencja filmu, bo według reżyserki, (o której mam delikatnie mówiąc mieszane uczucia) „konwencja Big Love to o filmie, we filmie w ramach filmu”…