Gdy pierwszy raz usłyszałam o Chemii pomyślałam, że to kolejna tvn-owska, ckliwa produkcja inspirowana prawdziwą historią, która bazuje na poruszającej, ale mającej wywołać tanie emocje historii. Ale Chemia nią nie była. A szkoda, bo może wtedy – choć pozbawiona większej wartości artystycznej – poruszyłaby w widzach jakiekolwiek wrażliwe struny.
Nie jestem jedną z tych osób, które odganiają się jak od muchy od filmów, które z założenia mają wzruszyć. Są takie historie, obok których nie da się przejść obojętnie, ludzie, których decyzje i życie po prostu jawią się jako wielkie dokonanie, które chce się podziwiać i szanować. Gdy te dwa aspekty łączy tragedia, trudno ją zbyć – bohaterom ją przeżywającym współczuje się i kibicuje z nadzieją na zwycięstwo lub przynajmniej godne odejście. Kino opowiadało tę historię już wielokrotnie, wielokrotnie też wyciskając łzy świadomym tego zabiegu widzom, którzy w obliczu dramatu kapitulują i pozwalają odsłonić swoją wrażliwość. Ze mnie też te łzy wyciskano. W Bez mojej zgody, Szkole uczuć, Choć goni nas czas czy nawet, dlaczego nie, polskim Nad życie. Nie wstydzę się tych wzruszeń, szukam ich w kinie i wiem, że czasem to właśnie emocje, a nie walory artystyczne są doświadczeniem, którego w danej chwili potrzebujemy.
Ale w przypadku Chemii trudno o tych emocjach mówić. Nie dlatego, że ich brakuje, raczej z powodu przefiltrowania ich przez artystyczną wizję twórców, pragnących wydobyć z nich chyba samą esencję. Problem w tym, że ani stan emocjonalny (bohaterów czy widzów), ani życie samo w sobie nie są czarno-białe, czyste, nieskażone wpływami, one zawsze funkcjonują w kontekście. I ten kontekst bywa kluczowym elementem interpretacji i autentyczności. Nie osobowość bohaterów, którzy w filmie mogą sprawiać wrażenie zbyt odjechanych, postrzelonych, by reprezentować realne postaci, nie narracja, która jest wynikiem ustalonej i realizowanej konwencji twórczej reżysera (który może pokazać historię tak jak chce, choćby nie wiem jak bardzo nie leżało to w naszej stylistyce), ale właśnie ta autentyczność emocji, które poruszają bohaterów i mają poruszyć widzów, jest fundamentem przekazu.
Tymczasem w filmie Bartosza Prokopowicza wiarygodność zachowań i rozmów bohaterów pozostawia wiele do życzenia, i to głównie na poziomie scenariusza. I nie myślę tu o jednej z pierwszych scen Chemii, gdy bohaterowie pierwszy raz się spotykają (przyjmijmy, że fakt, iż nikt takiego spotkania nie przeżył, nie oznacza, że nie jest ono możliwe), postrzelonych pomysłach bohaterów, urządzających sobie zabawę w miejscach z rozrywką niemających wiele wspólnego czy wokalistach na planie (choć przyznam, że jakkolwiek lubię Mikromusic, lekko mnie to przerosło). Myślę o punktach zwrotnych tej historii, o reakcjach, dialogach, niechlujnie napisanych postaciach drugoplanowych (postać księdza woła o pomstę do nieba, a lekarki o zakaz powielania schematów, szkoda Lubosa i Stenki na takie przykre role), z postacią dziecka na czele (które pełni tu rolę manekina, przedmiotu, który pojawił się wskutek wydarzeń i decyzji, a z którym nie wiadomo co właściwie zrobić, więc najlepiej go zignorować) i szeregu detali, którym nikt nie poświęca uwagi, licząc, że historia je przykryje, a które rażą niedbałością (by wspomnieć tylko o pakowaniu żywności na kilka miesięcy do… lodówki). Odrealnieni bohaterowie, słowa, które jeśli się pojawiają, nie opuszczają naszych myśli, dialogi, którymi nikt nie rozmawia, sytuacje, które nie mają miejsca, przełomy, które nie tylko nie wzruszają, ale powodują konsternację i zmarszczenie czoła – wszystko to jest efektem braku wyobraźni reżyserskiej i scenopisarskiej, a nade wszystko braku szacunku i zaufania do widza, który widzi, słyszy, czuje i czasem też – niespodzianka – rozumie.
I teraz dochodzimy do najbardziej problematycznej kwestii związanej z Chemią. Otóż reżyser filmu, Bartosz Prokopowicz, z zawodu operator, debiutujący w roli najważniejszego na planie twórcy, był prywatnie mężem głównej bohaterki. Jasne, to czas na chwilę konsternacji i zadumy. Ale potem także zabrania głosu w dyskusji, czy osoby tak blisko zaangażowane, będące tu właściwie częścią historii, powinny o niej opowiadać. Nie czy mogą, bo nie tylko mogą, ale i mają do tego święte prawo, tylko czy powinny. Ze swoim absolutnym brakiem obiektywizmu, dystansu i – w tym wypadku – także doświadczenia w przekuwaniu realnej opowieści i ludzi z krwi i kości w filmową fikcję, która ma, oczywiście, opowiedzieć jakąś historię, ale także przekonać do niej odbiorców jako do fabuły będącej wytworem pewnej kreacji. Prokopowicz wyjaśnia, że film znacząco odbiega od faktów, że jego relacja z żoną, cała postać Magdy (w filmie Leny) i wiele sytuacji zostało wykreowanych na potrzeby produkcji – i w porządku, to jest jedna z dróg przenoszenia życia na grunt scenariusza. Niemniej jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu bardzo próbuje powiedzieć więcej niż jest to konieczne. Że ten film o miłości, jakim z założenia miała być i jest Chemia, to w gruncie rzeczy jeszcze jeden głos na uniwersalny temat, który bardzo chce w formie być inny niż wszystkie, ale zapomina, że ładne opakowanie to nie wszystko i że treść, jej wydźwięk musi bronić się sama.
Nie uciekam od oceniania Chemii, bo nie widzę powodu, dla którego powinnam postrzegać ją jako filmową wersję czyjegoś, nawet najbardziej zdumiewającego życia. To w pierwszej kolejności film i jako ten powinien być odbierany i wartościowany. I jako ten nie budzi emocji, które za wszelką cenę obudzić próbuje. Czy za bardzo chciano oddalić się od wspomnień i własnych emocji, czy wręcz przeciwnie, co poszło nie tak, nie wiem. Wiem, że Chemia to film, który – z całym szacunkiem do intencji twórcy i walki bohaterów, którym życiem został zainspirowany – nie spełnia najważniejszej funkcji dzieła jako przekazu artystycznego i pozostawia bardziej obojętnym niż przejętym. I mówię to z autentycznym [sic!] smutkiem.
Czy polecam? Nie.