W kinie nigdy nie jest tak, że lubisz wszystko i wszystkich. Coś ci się podoba bardziej, coś mniej, do czegoś masz stosunek zupełnie nijaki, a do innego bardzo ambiwalentny. Podobnie z twórcami filmowymi – aktorami, scenarzystami, kompozytorami i reżyserami. Jedni trafiają w twoje gusta niemal idealnie, inni raz cię zajmują, innym zaś razem rozczarowują, stylu jeszcze innych zupełnie zaś nie czujesz. Ja łykam bez opamiętania jednych (wymieniam ich tutaj), drugich zaś po prostu nie znoszę. Tak jak braci Coen, którzy po wielu latach nakręcili wreszcie film, do którego mnie po prostu… przekonali.
To niesamowicie miłe uczucie wygrać taką walkę. Nie lubię się poddawać i, z drobnymi wyjątkami, do których nadal jeszcze jestem uprzedzona, sięgam sukcesywnie po filmy reżyserów, z którymi mi nie po drodze. W taki sposób od lat udowadniam sobie, że wciąż nie daję się zaczarować Allenowi, nadal okrutnie męczy mnie kino Cronenberga, a swoich odczuć co do twórczości wielu innych nie umiem jeszcze zdefiniować. Nie jest łatwo o tym rozmawiać, szczególnie z fanami (nawet tymi umiarkowanymi) konkretnych twórców. Pamiętacie, ile razy ktoś z Was z wielkim oburzeniem i zdumieniem upewniał się, że naprawdę oceniłam Bartona Finka i Fargo tak nisko? (nie musicie sprawdzać, oceniłam oba na 3). Nie oznacza to wcale, że Coenowie mają u mnie gwarantowane niziny, bo przecież inne ich filmy (choćby Poważny człowiek) smakowały mi już bardziej, ale to wciąż nie jest danie, które zamówiłabym w restauracji z pewnością otrzymania smakołyków.
Do Co jest grane, Davis? siłą rzeczy nie miało prawa mnie ciągnąć. Ponieważ jednak na bieżąco przesłuchuję ścieżki dźwiękowe premierowych filmów, natrafiłam na OST do filmu Coenów i, tak, zakochałam się w tym folku, jak chyba każdy, kto słyszał „Hang Me, Oh Hang Me”, „Fare Thee Well” czy „Five Hundred Miles”. Do filmu siadłam, znając je na pamięć, a sentyment był tak duży, że przymknęłam oko nawet na powtarzanie ich w kółko przez cały film, jakby w myśl podanej przez bohatera refleksji: taki jest folk – nic nowego, a wciąż działa, nigdy się nie starzeje.
Lubię filmy muzyczne. Lubię muzykę, lubię filmy, a ich połączenie niemal zawsze podnosi wartość każdej z tych dziedzin sztuki. Opowieści o muzykach są z jednej strony bardzo typowe – jest tu pełno schematów, utartych motywów i znanych ścieżek, dużo tu dramaturgii, ale też sentymentalnej podróży w głąb ludzkiej duszy, uroku i jednocześnie niespełnienia. To zawsze trochę kino drogi, towarzyszenie bohaterom w ich podróżach i poszukiwaniu szczęścia (nie tylko tego zawodowego). To bohaterowie idealni – pod tym względem, że choć nie utożsamiamy się z nimi, a ich styl życia jest nam daleki, budzą w nas rozmaite emocje i ostatecznie żałujemy ich, kibicując, by ułożyło im się, nawet gdy już nie będzie nam dane tego zobaczyć.
Taki jest Llewyn Davis – życiowy nieudacznik, którego większość przykrości spotyka na jego własne życzenie. Ale choć charakteryzujące go duma i pewna zadziorność zdecydowanie nie są cechami budzącymi sympatię, trudno się na niego gniewać. Coenowie robią wiele, by wzbudzić do niego naszą litość: zabierają mu wszystko, co pozwala człowiekowi zachować względną stabilizację życiową, uderzając ostatecznie w to, co boli najbardziej – poczucie własnej wartości. Chciałoby się powiedzieć: kot by nawet zapłakał, a przecież kot faktycznie tu jest i może nawet płacze.
Niby nie ma w tym filmie niczego niezwykłego, ale jest zagrany, oprawiony i wymówiony tak zgrabnie, że ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Dialogi są świetne, aktorzy są świetni (nie tylko Isaac i Goodman, ale też cudowna Mulligan), nic tylko patrzeć i słuchać. Sama nie wierzę, że to piszę, ale naprawdę może jest jakaś przyszłość między mną a Coenami. Albo chociaż romans.
Czy polecam? Tak.