U mnie króciutko, bo też nie ma specjalnie nad czym się rozwodzić. To Spielberg, prawda? Może przyzwyczaił nas do do żonglowania fantastyką i efektownych scenariuszy, ale przecież podzielił się z nami też niezwykle poruszającymi historiami (choćby w Szeregowcu Ryanie czy Terminalu). W Czasie wojny, a raczej Koniu wojennym, bo tak z oryginału powinien być przełożony tytuł filmu (pozdrawiamy dystrybutorów, którzy pozwalają autorom polskich tytułów puścić wodze fantazji), wrócił Spielberg do chwytania za serce. Jest więc piękny, rozumny koń, który sporo w życiu przeszedł i na którego przenoszą twórcy cechę, nadawaną zwykle najbliższym czworonogom (wierność); jest wiele ludzi dobrego serca, których poziom wrażliwości jest zaskakująco wysoki (zbyt zaskakująco i zbyt wysoki); jest kilka zupełnie odrębnych wycinków biografii młodych osób, w których beztroskę z brudnymi buciorami weszła wojna; jest wreszcie ona sama – wojna – niby w tle, niby nie najważniejsza, ale mająca wpływ na wszystko i wszystkich. I to wszystko ani się jakoś specjalnie nie dłuży, ani nie denerwuje – to po prostu ładna historia, którą się dobrze ogląda. Jest, naturalnie, kilka mankamentów: historia i wojna pokazane są bardzo wąsko, w czarno-białych barwach – są dobrzy, szlachetni i wrażliwi Anglicy, a z drugiej strony źli, okrutni, nieludzcy Niemcy; sceny ekspresji Joey’a wypadają niekiedy tak nienaturalnie, że aż prosi się pozdrowić z tego miejsca panów od efektów, bo trochę się przy tym napracowali; postaci mogłyby być nieco głębiej narysowane, choć akurat tu jestem w stanie zrozumieć politykę twórców – głównym bohaterem jest tu koń, gdybyśmy chcieli zagłębić się w psychologię postaci czas trwania filmu pozostawiałby wiele do życzenia. No jest tego trochę, ale nie rzuca się to w oczy tak, żeby film stał się nie do zniesienia.
Nie wiem, czym Czas wojny miał w dorobku Spielberga (i dla niego samego) być. Może to chwila jakiejś zadumy nad lekturą (film jest adaptacją powieści), w której zobaczono potencjał; może to chęć ulokowania pieniędzy w projekt nieco spokojniejszy niż dotychczas, bardziej familijny; może jeszcze co innego, nie wiem. Wiem, że materiał, nad którym pracuje wielu cenionych twórców, jak Curtis (scenarzysta kultowych romansideł – Notting Hill i Love Actually, które może nie wznoszą go na wyżyny twórczości, ale z pewnością są dowodem na niezwykłą zdolność do kondensacji treści i ocieplania historią serc), Kamiński (autor zdjęć) i Williams (muzyka), jest wart uwagi. Mimo tego, że ten film zdecydowanie pozostanie jednym z ich słabszych projektów – zdjęcia Kamińskiego są piękne, ale niekiedy rażą sztucznością (choćby finałowa scena), a Williams został jakby trochę stłumiony i przez większą część kompozycji bazuje na jednym motywie. Ale mnie i tak się podobało. Zresztą, ja jestem tylko małą wrażliwą dziewczynką, która kiedyś wzruszała się przy co drugim odcinku Na dobre i na złe. O czy my więc tu rozmawiamy…
Czy polecam? Na bardzo spokojny, długi i nieco może nostalgiczny wieczór – tak. Spragnionym wrażeń i efektów, którzy nie szukają w kinie porywów serca – nie.