Obiecuję wam, że dowiecie się szybciej niż film się na dobre rozkręci. Wszystko jest tu bowiem trochę na niby, trochę jak z bajki, trochę nierealne i trochę też absurdalne. Wiecie, taka konwencja pod roboczą nazwą „omc”, czyli „o mało co”. Bo wszystko tu się dzieje/udaje w ostatniej chwili, na styczek, ledwiuteńko, tak żebyś zdążył spiąć mięśnie i się trochę spocił z wrażenia, choć i tak wiesz, co będzie za chwilę i jak to się skończy. Dobrze, że – jak już ktoś przede mną mądrze zauważył – reżyser nie pozostawia nam za dużo czasu na myślenie, jak to wszystko jest możliwe i gdzie ja to już widziałem, bo twórcy nie wyszliby na tym najlepiej, a film nie dostarczyłby ani nam rozrywki, ani im pieniędzy. A tak jest akcja, bardzo nawet wartka, zbudowana tylko i wyłącznie na ładnie stopniowanym napięciu, dominująca i spychająca gdzieś w okolice 4. piętra wszystkie dialogi i całe niemal aktorstwo. Jest tu parę fajnych twarzy, ale ani role nie porywają, ani aktorzy nie skupiają na sobie większej uwagi. Wyjątkiem jest tu tylko zjawiskowa (fizycznie przede wszystkim) bliżej nikomu nieznana Genesis Rodriguez. Sam Worthington? No tak, dużo go tu i, no tak, wygląda obleśnie, za co pomysłodawcy tygodniowego, rudego zarostu i „puciek” na przystojnej twarzy Sama powinni widzów serdecznie przeprosić. Trzeba przyznać, że chłopak miał stalowe nerwy, wywijając tam na górze w tę i we w tę – a że rzeczywiście tam stał wiem z jakiegoś mądrego tekstu, z „Filmu” chyba. Dość zresztą ciekawie o tym opowiadał: na przykład, że z racji konieczności zamknięcia ruchliwych przecznic starali się te zdjęcia sprawnie nakręcić, więc stał na tym wieżowcu dość długo, i że gdy tak stał, to mu naprawdę różne dziwne rzeczy przychodziły do głowy, że zastanawiał się parę razy, czy nie skoczyć, że na takiej wysokości nie myśli się w ogóle o tym, czy ma się lęk wysokości, czy nie, ale wchodzi się na jakiś poziom abstrakcji, mimo że jest się przymocowanym linkami i zabezpieczeniami. I belive him – wystarczyło, że spojrzałam wraz z kamerą z perspektywy tego 21. piętra i już mi się kręciło w głowie, a co dopiero tam stać… Brr, przerażające. No więc Sam Worthington, mimo iż wyglądał szkaradnie, był całkiem do przyjęcia. Cała reszta – z Elizabeth Banks i Edem Harissem na czele – była dość mdła, nie przyciągająca uwagi bardziej niż skarbiec, którego w obsadzie zabrakło, a który robi największe wrażenie.
Dużo więc tu absurdu, dużo niespójności, dużo nierealnych zwrotów akcji, ale – hellou – to przecież tylko film. Jest za to trochę zabawy perspektywą (góra – dół) i historii „z kamerą wśród ludzi”, znaczy gapiów – to było ciekawe. A kilka naprawdę niezłych żartów sprawiło, że Człowieka na krawędzi (tudzież na parapecie) dało się oglądać, mimo przewidywalności fabuły i niezbyt efektownej gry.
Czy polecam? Chyba tak, ale raczej na nudny wieczór przed telewizorem niż wyjście w te syberyjskie mrozy do kina, w którym – jak to my – możecie mieć szczęście spotkać dwie zajebiście rozbawione paczki gimnazjalistów…