Rate this post

Pamiętam szał na książkę Pauli Hawkins. Półki w księgarniach uginały się pod ciężarem domawianych w nieskończoność egzemplarzy, z reklam krzyczał nadany jej tytuł bestsellera, a większość znajomych albo już pozycję czytała, albo właśnie się za to zabierała. Sama zresztą nabyłam ze dwie sztuki na prezent, ślepo wierząc, że tyle pochwał nie bierze się z niczego. Wiarę zweryfikowała szybko lektura, która, owszem, przebiegła szybko i sprawnie, ale wielkich wrażeń nie zapewniła. Bolał szczególnie niski poziom artystyczny i przewidywalność historii, odkrywającej karty gdzieś na wysokości połowy narracji, co w przypadku thrillera czy kryminału jest, nomen omen, zabójstwem. Co mógł zmienić film? Mógł nadać tej opowieści tempa, wniknąć nieco głębiej w psychologię postaci, uporządkować nieznośną, potrójną narrację, dać się zapamiętać – obrazami, muzyką, aktorstwem. Niestety, nic takiego nie zrobił.

Trochę to dziwi, bo za ekranizację Dziewczyny z pociągu nie wziął się żaden żółtodziób, a Tate Taylor – reżyser, który kilka lat temu z wielkim sukcesem przeniósł na ekran Służące Kathryn Stockett. Film został ciepło przyjęty zarówno przez krytyków, jak widzów, zdobył niemało wyróżnień i zdradzał świetny warsztat i wrażliwość twórcy. W przypadku książki Hawkins trudno mówić o jakimkolwiek wyczuciu. Film kropka w kropkę odwzorowuję fabułę powieści, dodaje może – bardzo zresztą niefortunnie i niepotrzebnie – ze dwa nowe motywy i nie wychyla się ani na milimetr poza ustaloną przez autorkę historię. Przenosi na swój grunt tym samym jej podstawowy problem – bezpłciowość bohaterów, którzy nie dają się lubić, ale też nie budzą większej niechęci; ich historie – w większości trudne i bolesne – nie wzbudzają współczucia, ich działaniom nie chce się kibicować, a ich samych poznać lepiej. A ponieważ sama intryga również nie należy do szczególnie absorbujących, znużenie przychodzi szybciej niż się spodziewamy. Znużenie i irytacja, bo mieszanie porządków czasowych – obfite również w powieści, ale tam pozwalające przynajmniej przekartkować książkę i zorientować się w sytuacji – połączone z potrójną perspektywą narracyjną i poalkoholowymi, retrospekcyjnymi migawkami wspomnień głównej bohaterki, wprowadza przykry chaos.

Dodatkowo, twórcy silą się mocno na stworzenie atmosfery niepokoju i emocjonalnego koktajlu przypominającej Zaginioną dziewczynę. Problem w tym, że film Finchera to nie tylko historia z wyższej półki, ale i świetne kino pod względem realizacyjnym – nawet obdarte z oczekiwania na rozwój akcji (bo np. znamy intrygę i zakończenie), nadal dostarcza masę emocji, pozwala cieszyć się fantastycznym aktorstwem, zdjęciami, montażem, nawet – psychodeliczną muzyką. Film Taylora nie ma niczego, na czym można zawiesić tę uwagę. Emily Blunt stara się wprawdzie jak może i jest naprawdę dobra (o co nietrudno, to świetna aktorka), ale to niestety nie wystarczy, by uratować marny scenariusz i proste jak budowa taniego romansu rozwiązania fabularne i dialogi. Jakub Popielecki w swojej recenzji określił Dziewczynę z pociągu jako film stojący niefortunnie w rozkroku między „ciężkim, psychologicznym dramatem z przesłaniem a błahą sensacyjną fabułką z pieprzykiem”. Lepiej bym tego nie ujęła.

Pytacie, czy lepiej obejrzeć, czy przeczytać książkę i – szczerze – jedyna odpowiedź, jaka mi się nasuwa, to, że ani jedno, ani drugie. Kino dobrych kryminałów stworzyło i tworzy całkiem sporo, literatura – jeszcze więcej, jeśli więc macie ochotę na coś więcej niż płaski, pełen tanich chwytów i stereotypów dramat z wątkiem kryminalnym w tle, sięgnijcie lepiej po powieści Katarzyny Bondy czy choćby filmy Finchera. Jakość gwarantowana.

 

Czy polecam? Nie.