Zgrzeszyłam. I to dwukrotnie. Po pierwsze, nie przeczytałam Larssona przed pójściem do kina. Nie, że nie chciałam – trochę tak wyszło, trochę za późno się obudziłam i trochę ciężko o czas na czytanie lektur nie związanych z literaturoznawczą pracą magisterską i mocnym osadzeniu się w XIX wieku. Pozbawiłam się, w każdym razie, wspaniałej wycieczki do zimnej Skandynawii z wyobraźni równie zimnego Larssona i, tym samym, pobudzenia swojej własnej fantazji; tyle może dobrego, że to oszczędziło mi pewnych rozczarowań dotyczących wyglądu postaci i miejsc, które to projekcje są najlepsze wtedy, gdy własne. Po drugie, nie widziałam przed Fincherem szwedzkiej adaptacji „Millenium” – zubożyłam się więc o porównanie do bardzo dobrych ponoć produkcji i skazałam się na odnoszenie się po odpokutowaniu (czyli nadrobieniu lektury i filmów) zawsze do jednej tylko Fincherowskiej wersji; i to na wieki wieków amen. Czy będę tego żałowała, stwierdzę dopiero, gdy oczyszczę sumienie, dziś więc – z pozycji laika w temacie twórczości Larrsona – o tym, co namodził Fincher.
O Danielu Craigu wiele powiedzieć nie można. Jest jednym z tych aktorów, którzy ani specjalnie nie przeszkadzają, ani też nie wprowadzają w zachwyt. Po prostu są, robią swoje i odchodzą; bez większych emocji. Dużo więcej dobrych słów należy się drugoplanowym aktorom – przede wszystkim Stellanowi Skarsgårdowi (Martin Vanger), którego znam i lubię od dawna, ale także Joely Richardson (Anita Vanger) i Robin Wright (Erika Berger). Bardzo przywoite aktorstwo.
Sama intryga nie jest, zdaje się, najwyższych lotów. Ale ja nie czytuję namiętnie kryminałów, jestem więc dobrym odbiorcą tego typu historii: tu czegoś nie zrozumiem, tu dam się złapać i wyprowadzić w pole, tam coś zauważę i mam trochę satysfakcji, że jednak nie jestem debilem, ot, zagadka. Dużo lepiej musi się to jednak czytać, bo ogrom detali, zdjęć, nazwisk i znaków w towarzystwie napisów do filmu jest nie do ogarnięcia. Całość podana jest jednak w tak atrakcyjny sposób, że to, co najważniejsze jest zrozumiałe, a o to chyba chodzi. Zabrakło może trochę zaangażowania w przedstawieniu relacji Lisbeth i Mikaela, która – z tego, co wyczytałam – w książce nabiera dość wyraźnych cech niezdrowej fascynacji. Pewnie Fincher chciał po prostu dobrze opowiedzieć historię i zaprosić widza do rozwiązania zagadki, a czas nie pozwolił na wchodzenie zbyt mocno w psychologię relacji i osobowości, a szkoda, bo warto. Brakuje w tym wszystkim skandynawskiego klimatu, chłodu Północy, dystansu, który odzwierciedlają nie bohaterowie, a sceneria. Ale to są już sprawy, które zaspokajają wyższe potrzeby obcowania z czymś dopracowanym do perfekcji pod każdym względem. To, co jest, w zupełności wystarcza, by przykuć i elektryzować.
I jeszcze muzyka. Intro – jak już zauważył mój blogowy kolega Quentinho – powala na kolana, robi niesamowitego smaka na film i od początku buduje napięcie. Ostre brzmienia są tak ciężkie jak atmosfera i aura całej opowieści. To bardzo dobre kompozycje, bardzo dobre wybory i bardzo dobry pomysł na nominację do Oscara, którą za dni trzy mam nadzieję ujrzeć.
Ponad dwie i pół godziny dobrej akcji, której mogłoby być zdecydowanie więcej, gdyby przeciętny odbiorca kasowej produkcji był w stanie wytrzymać bez sikania dłużej. A tak starcza akurat na zjedzenie dużego popcornu, wypicie litrowej coli i niezsikanie się. Perfekcyjne, rzec by można, wyczucie czasu.
Czy polecam? Bardzo.