Filmy katastroficzne rządzą się swoimi prawami. Mają być głośne, trzymać w napięciu i wzbudzać silne, najczęściej tanie emocje. Nie pretendują sobie prawa do odtwarzania rzeczywistości – łatwo popadają w przesadę, balansują na granicy prawdopodobieństwa, sklejając fabułę tylko na tyle, by przynajmniej chwilę trzymała się kupy. Ogląda się je na tyle dobrze, by nie usnąć i na tyle źle, by zapytać się w duchu: „co ja paczę?”. Epicentrum nie odbiega od tego schematu.
Zawsze mnie zdumiewała ludzka fascynacja tornadami. Żywioł jak żywioł, ani straszniejszy, ani robiący większe wrażenie od innych, równie przecież przerażający jak pozostałe, czyniący tak olbrzymie szkody, że pasja doń wydaje się być kompletnie nie na miejscu. Nie musząc doświadczać jego siły, oglądamy tornado na małym bądź dużym ekranie i skrycie cieszymy się, że ta potężna, efektowna anomalia nas nie dotyczy. Tak dzieje się, gdy żywioł widzimy na małym ekranie, w wiadomościach. Tak zdecydowanie nie dzieje się, gdy widzimy go w kinie, na seansie Epicentrum.
Myślę, że twórcy „Epicentrum” mieli dobre intencje. Chcieli pokazać, jak wielkie szkody może wyrządzić tornado, jak zachowują się różni ludzie w obliczu żywiołu i jak zmienia się życie po jego przejściu. Tylko że oni od początku nie chcieli zrobić dramatu. Oni chcieli zrobić film katastroficzny, ale nie taki o końcu świata (z takich, o których kiedyś pisałam tutaj), tylko taki, w którym katastrofy właściwie większej nie ma, jest za to akcja, dużo, dużo akcji i dużo związanego z nią bałaganu. Jest, jasna sprawa, także jakaś fabuła, jacyś biegający ludzie, samotny tatuś (Thorinie Dębowa Tarczo, is that you?!) z problemami rodzicielskimi w postaci dwóch dorastających bez matki i uwagi ze strony ojca nastolatków, zaharowująca się samotna matka (aż dziw bierze, że scenarzyści nie pokusili się o połączenie tych dwojga), świrusy robiący wszystko, by zaistnieć na jutubie, pierwsza miłość w trybie przyspieszonym poddana próbie, jakieś całkiem sensowne epizody, pokazujące, że ktoś w tym filmie jednak myśli racjonalnie. No i tornado, jedno, drugie, trzecie, a nawet czwarte, w roli głównej i jedynej, która ma tu uzasadnienie. Absurd goni absurd szybciej niż żywioł bohaterów, ale – jak to w tego typu filmach bywa – niespecjalnie jest czas, by się nad tym brakiem logiki zastanowić, bo dzieje się tak dużo i tak głośno. Zupełnie niepotrzebnie, jak udowodnił Jeff Nichols w porażająco spokojnym Take Shelter
Że to miał być film rozrywkowy? No, dobrze, miał. Twister – żeby nie szukać daleko – też, a mimo to oglądało się go ze smakiem. Szkoda, szkoda pieniędzy na takie filmy.
Czy polecam? Nie.