O tym, jakie właściwie wrażenia pozostawił we mnie Grand Budapest Hotel zastanawiam się odkąd wyszłam z seansu. I chyba wciąż nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, nie popadając w sprzeczności. Kiedyś powiedziałabym, że z Wesem Andersonem mam problem, bo choć bardzo cenię to, co robi w kinie i dla kina, jego filmy nie zachwycają mnie.. Dziś powiem inaczej: to nic złego, że tak się dzieje, bo kino jest jak pudełko czekoladek… a Wy doskonale wiecie, jak kończy się to zdanie.
Wesa Andersona cenię za dwie rzeczy. Pierwszą jest jego oryginalność i odwaga w forsowaniu w mainstreamie swoich śmiałych, ekstrawaganckich i świeżych pomysłów. Niewielu jest w Hollywood twórców, którzy są tak charakterystyczni i rozpoznawalni w sposobie malowania historii, kadrowania ich, budowania postaci i dobierania do nich aktorów, metaforyzowania opowieści i żonglowania konwencjami. Jego filmy są totalnie odklejone od tego, co możemy oglądać w kinie na co dzień i jako taka właśnie odtrutka sprawdzają się znakomicie. Drugą rzeczą jest zaś to, w jaki sposób Wes bawi się tym, co robi. Większe i mniejsze tego próbki mieliśmy w ostatnich Kochankach z Księżyca i Fantastycznym Panie Lisie, w Grand Budapest Hotel jest tego chyba najwięcej. Anderson stroi sobie żarty z klasycznej narracji, wyczynia akrobacje w obszarze retrospekcji (ktoś zliczył, na ilu poziomach dzieje się ta historia?) i kontekstów (scena z telefonami między właścicielami hoteli – bezbłędna). Słowem – ma totalną radochę z tego, co robi, a oglądanie efektów takiej pracy było, jest i będzie dla widza największą przyjemnością.
I tak, Grand Budapest Hotel ogląda się rzeczywiście przyjemnie. Wszystko jest tam takie śliczne, kolorowe, soczyste. Aktorzy wyczyniają warsztatowe cuda – Tilda Swinton jest, och, przecudowna, Ralph Fiennes wreszcie nie próbuje być kimś więcej niż jego bohater, Adrien Brody – co też tu wyczynia Adrien Brody! Nawet ten młody, skromny, nikomu nieznany lobby boy o niewdzięcznym imieniu Zero jest rozkoszny. Plumkająca muzyka Desplata, wykolejająca się momentami w niezły łomot, dopełniała tej uroczej laurki.
Ale. No, właśnie: co właściwie ale? Ale oglądam to i trochę się chwilami niecierpliwię. Trochę się zastanawiam, o czym właściwie i po co jest ten film i czy rzeczywiście chodzi tu o coś więcej niż popis formy. Czy ta miła historia hotelu Grand Budapest nie była dla Andersona przypadkiem tylko pretekstem do pokazania raz jeszcze swojej kreatywności i artystycznej inteligencji. Nie ma w tym absolutnie nic złego i z uśmiechem pobłażania jest mu to z miejsca wybaczone, ale jednak mając w pamięci silną symbolikę takiego Pana Lisa, nie sposób nie zwrocić na to uwagi. Dla jednych nie będzie to miało żadnego znaczenia, dla innych – jak mnie – owszem. Koniec końców, Grand Budapest Hotel to po prostu miły film. Ani średni, ani dobry, ani też niezły, zwyczajnie – miły.
Forrest sięgał po to, co nieznane. My mamy taką przewagę, że dobrze wiemy, co jemy i co zjeść chcemy. Czekoladka z Wesem Andersonem wyglądałaby pewnie tak jak filmowy wypiek Mendl’sa i jak on czarowała smakiem, ale, no cóż, jedni przepadają za marcepanem, inni bez wahania wybiorą pistację. Ostatecznie – pudełko i tak zostanie opróżnione.
Czy polecam? Mimo wszystko – tak, bo takie kino zawsze jednak cieszy.