Filmy akcji mają dostarczać przede wszystkim rozrywkę. Nie wymagamy od nich wielkiej wartości artystycznej, nie gniewamy się za brak walorów intelektualnych, a na fabularne dziury przymykamy oko, dając się wciągnąć w dwa najważniejsze elementy tego gatunku: konflikt i pościg. Oczywiście, twórcy dwoją się i troją, by zaproponować widzom coś więcej niż tylko czystą akcję, mieszając gatunki i konwencje, tworząc filmy bardzo sensowne i nierzadko pionierskie (by wspomnieć tylko o Matrixie). A gdy o aspekt intelektualny trudno, sięgają po inne gatunki – choćby… melodramat. Tak właśnie zrobił Pierre Morel, reżyser Gunmana.
Myśląc, co by tu właściwie o filmie napisać, przyszło mi proste skojarzenie, że Gunman to właściwie taki typowy film akcji z Liamem Neesonem. Tylko bez Liama Neesona, a z Seanem Pennem, który może nawet bardziej się do tego typu historii nadaje, bo bez względu na to, gdzie i kogo gra, wygląda jak rasowy zakapior. I gdy się tak ucieszyłam, jakie to celne (choć banalne) porównanie, spojrzałam na plakat, gdzie jak byk piszą, że to film reżysera Uprowadzonej. No jasne, że tak. To mówi wszystko.
Szkoda, że Morel tak bardzo poszedł na łatwiznę. Wymienienie głównego aktora i zamiana fabularnego schematu bohater-rodzina na bohater-dziewczyna to jednak trochę za mało, by przekonać kogokolwiek, że film jest czymś zupełnie nowym w jego filmografii. I wcale go nie usprawiedliwia fakt, że odpowiada wyłącznie za pierwszą, najlepszą Uprowadzoną – to trochę tak, jakby nie bardzo miał pomysł na nową historię, więc sięgnął po coś, co się przyjęło i dobrze sprzedało. Niby nic nowego w świecie filmu, ale, umówmy się, to się nie miało prawa udać.
Tym bardziej, że wątek główny jest niebywale wręcz nieciekawy. Nie ma tu nagłych zwrotów akcji (dobrze – są, ale tak przewidywalne, że ani nagłe, ani zwracające faktycznie z góry jasną akcję), nic nie trzyma w napięciu, a wszelkie próby wyjścia ze znanego widzom schematu są zwykłymi, tanimi sztuczkami. O ile jeszcze obowiązkowa strzelanina i pościg w logiczny sposób przyspieszają akcję, o tyle wątek miłosny nie generuje absolutnie żadnych emocji, no, może oprócz lekkiego zażenowania i znużenia. Choć i tak trzeba oddać odtwórczyni roli dziewczyny tytułowego gunmana Jasmine Trincy, że jak na rolę polegającą na wysyłaniu pełnych wyrzutów spojrzeń, chowaniu sie za plecami strzelającego chłopaka i piszczeniu na dźwięk wystrzałów, wypadła na tyle neutralnie, by nie odwracać uwagi od akcji właściwej.
Jedno tylko w Gunmanie nie podlega krytyce. To gra Javiera Bardema, przypominająca trochę jego fantastyczne kreacje w Skyfall i Adwokacie. To aż grzech, jaką przyjemność sprawia oglądanie jego jokerowskich wyczynów na ekranie. Serio, ukradł ten film Seanowi Pennowi. Czysty magnetyzm.
Niestety, nie samym Bardemem żyje Gunman, tym bardziej, że aktor gra tu rolę drugoplanową. Poza tym w filmie naprawdę ciężko doszukać się czegoś bardzo dobrego. Bardzo złego zresztą też. To jeden z tych filmów, które są na tyle znośne, by nie zasnąć, ale o których zapomina się tuż po wyjściu z sali kinowej i które zupełnie nic nie wnoszą ani do naszych filmowych doświadczeń, ani do dorobku gatunku w ogóle. Do obejrzenia i zapomnienia.
Czy polecam? Nie.