Rate this post

Bardzo byłam ciekawa tego Hardkor Disko. Tak się poskładało, że nie miałam czasu skoczyć do kina w okolicach premiery, ale wiedząc, że zbliża się festiwal i na pewno będę mogła ponadrabiać polskie zaległości, niespecjalnie też się do tego kina spieszyłam. Warto było poczekać, bo film nie tylko okazał się zupełnie inny od moich o nim wyobrażeń, ale i dzięki spotkaniu z twórcami miałam okazję posłuchać, jak się z niego tłumaczą. Co – nawiasem mówiąc – było wielką przyjemnością, bo tłumaczyli się mądrze i bardzo przekonująco. Tylko czy rzeczywiście musieli?

 

Hardkor Disko już na etapie pierwszych recenzji zaczęto śmiało porównywać do wzbudzającego wiele skrajnych emocji ubiegłorocznego Spring Breakers (o moich wrażeniach z tego filmu możecie przeczytać tutaj). Czy Skonieczny inspirował się filmem Korine’a – nie wiem, ale nie wydaje mi się. Zabawa formą i sięganie do najnowszych technologii w zakresie operatorki i montażu nie zawsze musi oznaczać, że zastosowano konwencję teledyskową, co twórcom Hardkor… przypisuje się niemal z marszu. Nie da się jednak ukryć, że forma podania filmu jest oryginalna, w pewnym sensie nowatorska, z pewnością zaś bardzo świeża i atrakcyjna.

 

Chciałam dopisać „szczególnie dla młodego widza” i zatrzymałam się na pewnym wspomnieniu. Podczas „Q&A” pewna dojrzała kobieta z zapałem w oczach dziękowała ekipie za stworzenie tak fantastycznego i tak umiejętnie prezentującego pragnienia młodego pokolenia filmu. Była zachwycona tym, w jaki sposób Skonieczny przedstawił te treści i wcale nie przeszkadzało jej to, że film wychodzi naprzeciw potrzebom raczej młodszych niż starszych widzów. Bo Hardkor Disko to przecież jedno wielkie „więcej, mocniej, teraz” – rozwiązanie wpisujące się w już nie trend, a naturę współczesnej młodzieży, szukającej wrażeń, ale wrażeń nie pojedynczych, a skumulowanych, treści działających na wszystkie zmysły jednocześnie. Najlepiej natychmiast.

 

Mogłoby się wydawać, że tak silny akcent na formę sprawi, że niedomagać będzie historia. Nic z tych rzeczy. Nie wiem, skąd wzięły się głosy, że fabuła filmu pozostawia wiele do życzenia. Ta historia jest przecież kompletna, więcej – ona jest logiczna, spójna, konsekwentna. Jej eliptyczność jest założona, wpisana w konspekt fabularny już na samym początku. Główny bohater to taki Refnowski driver – pojawiający się znikąd, donikąd zmierzający, tajemniczy, niepokojący, trochę nawet przerażający. Jedyne, co jest w nim jasne to pragnienie zemsty, z którym w tę historię się wpakował i który – wbrew pozorom – od a do z realizuje. Za co Marcin się mści, dlaczego to robi, kim naprawdę są dla niego ofiary, jak je odnalazł – nie wiadomo. I nie musi być wiadomo, bo właśnie ta niewiadoma sprawia, że film intryguje i pochłania. Bez względu na to, czy rzecz dzieje się w apartamencie, lesie czy dyskotekowej toalecie. Konsekwentne jest tu po prostu wszystko – od fabuły i wpisanej w nią ironii, przez świadomie podaną formę, aż po bohaterów, którzy niepokoją (Marcin), lekko irytują (Ola), bawią (ojciec) i ciekawią (matka) na 100% seks spotkania.

 

To nie jest tak, że świat stworzony, a może raczej wykreowany przez Skoniecznego, jest tym właściwym, prawdziwym. To w końcu nadal tylko jego wycinek, część, z którą ani możemy, ani musimy się utożsamiać. Hardkor Disko nie jest filmem o imprezowaniu, piciu i ćpaniu. To zgrabna metafora XXI-wiecznego lifestyle’u, w który wkradają się odwiecznie drzemiące w człowieku instynkty. Konsekwentnie realizowane, ale nieodporne na ironię losu.

 

Bardzo sobie i polskiemu kinu życzę takich debiutów.

 

Czy polecam? Tak.