Mówi się, że środkowe części trylogii mają niełatwe życie. Obarczone ogromnymi, podrasowanymi przez dobre wrażenie, jakie pozostawił poprzednik, nadziejami, dźwigające spore wyzwanie, jakim jest spojenie początku i końca, usiłujące dać coś niemożliwego: zaspokoić apetyt i jednocześnie nie nasycić. Muszyński twierdzi, że to klątwa. Może. Jeśli jednak ktoś stawia jej czoła z takim wdziękiem, jak Jackson, to nie ma powodów do obaw. Śródziemie wciąż ma się wspaniale.
Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że wyobraźnia Jacksona przekracza granice. Świat, który powstał w jego głowie po lekturze Tolkiena, to wizualna perła, jakiej próżno szukać w świecie filmowej fantastyki. Bez względu na to, czy przed oczami malują się zielone, kwitnące krainy, czy złowrogie, mroczne puszcze, tętniące życiem królestwo elfów czy mokre chodniki i spocone wnętrza austerii w Bree, surowe podnóże Samotnej Góry czy bogate wnętrza domu krasnoludów, o które walczą do utraty tchu, wreszcie nie ma znaczenia, czy na ekranie prezentują się legiony orków, czy mocarny, ognisty smok – wszystko tu zachwyca. Jackson może sobie pozwolić na detaliczne, długie ujęcia – precyzja, z jaką wykreowano każdy element tego świata, jest nieprawdopodobna. Hobbita można oglądać bez końca, te obrazy się nie znudzą.
Nie tylko o warstwę wizualną jednak tu chodzi. O fabule tej epopei, jaką uczyniono z krótkiej książeczki, powiedziano już wiele – i pewnie każdy z nas ma na ten temat swój osąd. Pełna zasadzek wyprawa drużyny Thorina osiąga punkt kulminacyjny. Dom jest już na wyciągnięcie ręki, a przeszkody wciąż zawzięcie się piętrzą. Rzecz, która potrwać powinna – przy zachowaniu ciągłości i kilku chwil na oddech – 90, może 100 minut, nie więcej. I cokolwiek twierdzą krytycy, te dodatkowe 60 minut jest odczuwalne. Mimo że – to paradoks, konkretnych dłużyzn tu nie ma. Trochę to chyba dlatego, że film wcale nie kończy się po tych kilkudziesięciu minutach, a wolniejsze tempo przeplata się z mocnymi scenami akcji, a i też z powodu samego klimatu drugiej części trylogii. To walka, walka w kilku co najmniej odsłonach, która – nawet gdy trwa – wciąż trzyma impet. Nie zmienia to jednak faktu, że trzysta pięćdziesiąta siódma scena z obstrzeliwującym orków Legolasem czy ziejącym nienawiścią do krasnoludów Azogiem jest tu zwyczajnie zbyteczna.
Zaskakującym rozwiązaniem okazał się brak pierwszego planu. W Pustkowiu Smauga dzieje się tak dużo, że trudno wybrać jeden, najważniejszy wątek. To już nie są zabawne perypetie wpadających w tarapaty krasnoludów i gafy popełniane przez niziołka. Orkowie są żądni krwi, elfy łamią się, nie wiedząc, czy patrzeć bardziej na siebie czy przed siebie, czarodzieje próbują powstrzymać rosnące w siłę zło, a główni bohaterowie wyprawy kroczą uparcie po swoje. Wszystko to dzieje się jednocześnie. Thorin jest przez lwią część filmu bardziej kompanem niż wodzem, Bilbo już nie jest tak jednoznacznie kluczową postacią historii, a Gandalfa więcej nie ma, niż jest. Dla jednych to rozmycie będzie zaletą, dla innych wadą, pewnym jest natomiast, że tym sposobem nie da się Pustkowia… pomylić z Niezwykłą podróżą i zapewne także z Tam i z powrotem.
Nie można o drugiej części Hobbita powiedzieć niczego złego. To świetnie zagrany i zachwycający wizualnie film z pięknymi wartościami i przesłaniem w tle. Prawie tak jak jedynka. Zabrakło jednego – tego niemożliwego do zwerbalizowania „czegoś”, co sprawia, że film jest absolutnie wyjątkowy. Zawód? Nie. Rozczarowanie? Skądże. Więc? Nie wiem, nie umiem tego wyjaśnić. To wrażenie, więc – nie muszę. Czekam na Wasze, bo na film pójść warto i nawet trzeba.
Czy polecam? Oczywiście, że tak.