Czy można być za starym na zmiany? Czy można być tak rozczarowanym, by bać się zacząć od nowa? Ta parafraza kwestii jednej z bohaterek, a zarazem narratorki filmu, jest chyba najważniejszym pytaniem, które Madden i Parker postawili sobie, swoim bohaterom, a potem nam, widzom, w tytułowym filmie. I choć o odpowiedź można pokusić się jeszcze przed rozpoczęciem seansu, goście hotelu Marigold mają swoje życie na ten temat i to życie między wierszami mniej lub bardziej chętnie nam objaśnią, okraszając tę opowieść garścią cudownych mądrości, o jakie w kinie – w takiej dawce – coraz rzadziej. Czekałam na ten film z wielkimi nadziejami. Jak cudownie rozkoszować się smakiem ich spełnienia.
„Hi, I am Norman and I’m lonely” – przedstawia się jeden z bohaterów (Ronald Pickup). Ale o swojej samotności mogliby szczegółowo opowiedzieć także jego kompani – Evelyn (Judi Dench), wdowa po mężu i jego chowanych w ponurej tajemnicy długach, Graham (Tom Wilkinson), sędzia, żyjący błędem z przeszłości i niespełnionym marzeniem o spotkaniu się z nim jeszcze choć jeden raz, Jean (Penelope Wilton) i Douglas (Bill Nighty), małżeństwo, duszące się w lojalności wobec siebie i – still – nieadekwatności wyobrażeń o życiu z a rzeczywistością, Madge (Celia Imrie), szukająca w jesieni życia powiewu dawnych uciech, wreszcie Muriel (Maggie Smith) – za skorupą rasizmu i chłodu skrywająca głęboką wrażliwość i tragedię bycia odrzuconą. Wszyscy niespełnieni, szukający w nadchodzącej mniejszymi bądź większymi krokami starości czegoś, co utracili lub czego nigdy nie zyskali, czegoś, co ukoiłoby ich ból lub rozjaśniło poczucie rozczarowania – sobą, drugim, życiem w ogóle. Spotykają się w reklamującym się jako raj na indyjskiej ziemi hotelu, prowadzonym przez młodziutkiego idealistę (Dev Patel), by zmierzyć się z tym, co nowe i niechciane.
Czytałam jakiś czas temu, że po premierze filmu podniosły się oburzone głosy na temat stereotypów, które są, rzekomo, główną osią scenariusza. Poirytowani byli, rzecz jasna, przede wszystkim Hindusi, zarzucający twórcom ukazanie Indii jako kraju zaściankowego, głupio ostającego w obrębie skostniałych, przebrzmiałych tradycji, zbyt ostrożnie dotykającego nowoczesności rozumianej w sposób niezwykle prymitywny. Czy tak jest w rzeczywistości, trudno mi – z perspektywy laika w temacie indyjskiej kultury – ocenić, nie mniej jednak nie wydaje się, by taki obraz kraju był intencją Maddena, Parkera czy kogokolwiek, kto dotyka takiej materii europejskimi mackami. Jakkolwiek by nie było, nie o stereotypy i wcale nie o obraz Indii tu chodzi – choć nie da się ukryć, że jako tło jest on wdzięcznym i inspirującym tworzywem. Hotel Marigold to też nie film o interesie życia młodego biznesmena, ani rzecz o tym, jak i czym zwabić konkretny target. Hotel Marigold to przecudowne, niezwykle ciepłe, ujmująco szczere i ogromnie mądre studium starości, opowiedziane na przykładzie plejady arcyciekawych postaci, z których każdą co do jednej chce się poznać jak najbliżej i w każdym – co do jednego – przypadku żal, że czasu na to producent dał nam tak mało.
Teraz mogłabym się mądrzyć, co to ludzie sobie myślą, gdy wchodzą w jesień swojego życia. Ale ja nie mam o tym fioletowego pojęcia. Mogę więc powiedzieć, co o swojej starości mówią goście hotelu Marigold – a mówią wiele, mówią różnie i mówią niezwykle przejmująco. Mówią na przykład, że są starzy i wszystko już za nimi, albo że gdy jedne drzwi się zamykają, to inne też są zamknięte. Mówią też, że jest wręcz przeciwnie, że wtedy zaczyna się coś nowego, że coś jeszcze jest przed nami. Wszyscy jak jeden mąż stają przed pytaniem, czy zmiany – te dynamiczne, nowe, ożywcze i niosące radosną świeżość przełomy – są na pewno dla nich. Nie każdy szczerze na nie przed sobą odpowiada, ale pewne jest, że jedni się rzeczywiście zmieniają, inni są na zmiany bardzo oporni, ale ostatecznie im się poddają, co niektórzy płyną mimowolnie z nurtem ku nowemu, jeszcze inni chcą, ale z różnych przyczyn nie mogą, a są i tacy, którzy zamykają się na zmiany na amen, choć przynajmniej dają zielone światło tym, którzy pragną…