Z drugą częścią ostatniego aktu Igrzysk śmierci wielu z nas wiązało duże nadzieje. Kosogłos. Część 2 miał nie tylko zgrabnie domknąć wszystkie główne wątki, ale też udowodnić, że jego sztuczny, marketingowy podział miał przynajmniej minimalny fabularny sens. Z obu tych założeń spełnić udało się, co było do przewidzenia, tylko pierwszy. Fakt, że historia walecznej Katniss Everdeen naprawdę się tu kończy jest tak pewny, jak ten, że porcjowanie dania głównego ma rację bytu tylko wtedy, gdy jego treść jest wystarczająca, by nasycić i posmakować. Kosogłos jest taką treścią, ale tylko pod warunkiem, że wyjmiemy co lepsze kąski z obu jego części. Jako samodzielny film druga jego część jest bowiem na tyle dobra, by zaspokoić apetyt, na tyle jednak naciągana, by pozostawić niedosyt.
Choć zarzutów w stronę każdej części Igrzysk śmierci można skierować wiele, twórcom filmowej trylogii trzeba przyznać jedno: zachowali wyjątkową spójność w opowiadaniu tej historii. Może nam się nie podobać chronologiczna narracja losów Katniss, możemy kręcić nosem na rysunek postaci tej opowieści, może denerwować nas bazująca na wciąż tych samych tematach muzyka Jamesa Newtona Howarda, możemy nudzić się wciąż tą samą warstwą wizualną, efektami specjalnymi, powielanymi rozwiązaniami, ba, irytować nawet tak drobnym i czysto marketingowym elementem produkcji jak plakat filmowy, który wygląda – ale tylko na pierwszy rzut oka – wciąż tak samo jak rok, dwa czy trzy lata temu. Wszystkie te decyzje Francis Lawrence konsekwentnie realizował odkąd tylko usiadł na stołku reżysera (w drugiej, imo, najlepszej części cyklu). I ta niezmienność jest w pewnym sensie zaletą trylogii o głodowych igrzyskach: nic tu bowiem nie odwraca uwagi od fabuły, nie każe zastanawiać się, po co właściwie bohater coś robi, dlaczego mówi coś, co nie powinno przejść mu przez gardło lub co takiego „autor” miał na myśli, skupiając się na najmniej istotnym wątku historii. Dzięki tej znanej już z poprzednich odsłon Igrzysk… zabiegom wchodzimy w świat Panem jak w miejsce oswojone, nie tracąc czasu na rozglądanie się po jego zakątkach, skupiając uwagę na tym, co najistotniejsze, a co zapowiadały wszystkie, dotychczasowe działania bohaterów – wielkiej walce z władzą.
To skoncentrowanie się na akcji właściwej, którą umożliwili twórcy i aktorzy, jest istotne przede wszystkim dlatego, że fabuła całej serii w obliczu jej finału nabiera zupełnie nowych sensów. Kosogłos. Część 2 zdumiewa swym metaforycznym rozmachem w jeszcze większym stopniu niż robiły to pierwsza i druga część cyklu. Walka z Kapitolem to walka o wszystko, walka na śmierć i życie, jedna z najistotniejszych przenośni poprzednich odsłon, związane z siłą mass mediów i propagandy, musi więc tu ustąpić czemuś o wiele mocniejszemu i bardziej przerażającemu. I ustępuje, odbierając wręcz mowę, bo terror w każdej formie ma prawo budzić strach. Świetnie to zresztą widać w kilku scenach z udziałem Katniss, bohaterki, której dewizą jest nie dać się zastraszyć i która w obliczu pewnych wydarzeń ma pełne prawo zadrżeć, a najbardziej w scenie przy stole, tuż przed kulminacyjnym, ostatnim epizodem filmu. Odbywająca się tam dyskusja i wszelkie związane z nią aspekty moralne w kontekście całej historii, ale i etyki w ogóle wprost porażają. Kapitalna scena, jedna z najlepiej zrealizowanych i zagranych w całym filmie. Jako taki kameralny, wyciszony moment chyba też jedyna, bo tym, czym wygrywa druga część Kosogłosa są przede wszystkim sceny akcji. Walki w poszczególnych dystryktach i samym Kapitolu są niezwykle intensywne i nie sposób oderwać od nich oczu. W ich obliczu dialogowe, intymne momenty rozgrywane znów głównie w trójkącie Peeta – Katniss – Gale jawią się jako pozbawione wyrazu kalki, sytuacje, które już widzieliśmy i kwestie, które słyszeliśmy, wypowiedziane po prostu innymi słowami.
Mimo iż w finale historii pojawia się kilka nowych postaci żadna nie zdołała przebić się przez charyzmatycznych, dobrze zakreślonych w poprzednich odsłonach bohaterów. Nie zanotowałam jednak żadnej zmiany w grze trójki głównych bohaterów. Lawrence gra konsekwentnie na swoim poziomie, nie wykraczając zupełnie poza to, co już pokazała, choć zdecydowanie na plus zachowanie spójności wizerunku Katniss – silnej, ale zdystansowanej do ludzi, nieufnej, wycofanej indywidualistki, którą przez całą serię jakoś wyjątkowo trudno polubić. Podobnie męska część obsady – Hutcherson, mimo ewidentnego rozwoju swojej postaci, nie wybija się niczym szczególnym, a Hemsworth jest konsekwentnie… drewniany. Znów zachwycają Harrelson i Banks (spin-off z ich udziałem byłby całkiem niegłupim pomysłem), Sutherland nie wychodzi z roli ani na chwilę, a Jena Malone w roli Johany Mason jest znów obłędna, mimo iż otrzymała do dyspozycji zaledwie mały epizod.
Kosogłos. Część 2 ma sporo zalet, ale też sporo wad. Jako domknięcie cyklu to zaskakująco udany film, jako jedna z jego części w żaden sposób nie może mierzyć się z W pierścieniu ognia czy nawet pierwszą, tytułową częścią trylogii. Mimo wszystko każe się traktować z dużym sentymentem i pozostawia po sobie lekki żal, że to już koniec, tęsknotę za Panem, nieobliczalnością Katniss, humorem Haymitcha, ekstrawagancją Effie, kostiumami Cinny i znaczeniami, które za sobą niosły.
Czy polecam? Dla fanów serii pozycja obowiązkowa, dla pozostałych – tylko jako finał cyklu, nigdy jako samodzielny twór.