Pierwszą część trylogii Suzanne Collins, zekranizowaną przez Gary’ego Rossa, obejrzałam w domu, kilka miesięcy po jej premierze. Bez przekonania, emocji i oczekiwań, będąc właściwie pewną, że to nie jest film dla mnie – w końcu z tego powodu pominęłam zupełnie szum, jaki powstał podczas promocji kinowej dystrybucji tytułu. Oglądałam jak zaczarowana. Historia wciągnęła mnie okrutnie, nie znając zupełnie fabuły książki, śledziłam losy Katniss i Peety z napięciem i emocjami. Zasłuchana później w ścieżce dźwiękowej, skomponowanej zresztą przez fantastycznego Jamesa Newtona Howarda, wielokrotnie wracałam do filmu, gdy przypadkiem trafiłam nań w telewizji. A przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia. Na kolejną część czekałam więc już ze sporymi nadziejami, nie wyobrażając sobie nie zobaczyć jej na dużym ekranie. Było warto.
Lubię autorów, którzy lokują swoje historie w oryginalnych, autorskich światach. Jedni oddaliby wiele, by choć przez jeden dzień zamieszkać w okolicach Hogwartu, inni chętnie wybraliby się w wędrówkę po Śródziemiu, a jeszcze inni woleliby podnieść sobie poziom adrenaliny, podglądając życie mieszkańców Westeros. Mnie – choć z równie wielkim podekscytowaniem zajrzałabym do każdej z tych krain – najbardziej odpowiada świat stworzony właśnie przez Suzanne Collins. Nie chciałabym mieszkać w Panemie, to jasne, ale idea tego państwa wydaje mi się najmniej odrealniona. Symbolika Kapitolu, dystryktów, nawet mocno zakorzenionych w mitologii igrzysk jest tak czytelną ilustracją największych lęków ludzkości, że interpretacja historii staje się bardzo inspirującą, choć trochę też przerażającą, intertekstualną wycieczką w dzieje świata przeszłości i także przyszłości. Totalitaryzm, konsumpcjonizm, przepych, wszechobecność i siła mass mediów, kontrastujące z ciężką pracą, nędzą, ale też takimi wartościami jak honor, odwaga, rodzina, naród – to uniwersalne problemy ludzkości, z którymi mierzyliśmy się wielokrotnie i zmierzymy się jeszcze nieraz.
W filmie te idee wybrzmiewają znakomicie przede wszystkim dzięki świetnej pracy wspomnianej już ekipy od warstwy wizualnej. Znany już dobrze z części pierwszej, skąpany w kiczu Kapitol – zestawiony z kurzem i błotem ostatnich dystryktów – zachwyca i odpycha jednocześnie. Fantazyjne, ekstrawaganckie fryzury i makijaże Effie (zdecydowanie najlepsza odsłona Elizabeth Banks) są totalnym przeciwieństwem dzieł Cinny (kogo nie zachwyciły suknie Katniss?), nie bez powodu uważanego za najlepszego projektanta mody w Panemie. Wreszcie, arena walki trybutów, w której nawet zmutowane i ewidentnie wykreowane komputerowo zwierzęta nie kłują w oczy i są spójne ze sztucznością głodowego show. Wizualnie ten świat zachwyca w równym stopniu, co obrazy innych krain, choć jest od nich tak różny i mniej chciany.
Druga część Igrzysk śmierci to też kawał bardzo przyzwoitego aktorstwa. Do Jennifer Lawrence niewielu trzeba jeszcze przekonywać, jej warsztat jest nie do podważenia. Ale radzą sobie także jej partnerzy – szczególnie Josh Hutcherson, dla którego „udział w igrzyskach” stał się bez wątpienia trampoliną do sławy. Od starej gwardii z Woody’m Harrelsonem, Donaldem Sutherlandem, Philipem Seymourem Hoffmanem, Stanleyem Tuccim i Toby’m Jonesem na czele nie trzeba wymagać już niczego. U mnie mają taki kredyt zaufania, że biorę niemal w ciemno wszystko, co firmują swoim nazwiskiem.
O muzyce Jamesa Newtona Howarda nie czas i miejsce się rozwodzić. Posłuchacie jej na spokojnie, gdy zaprezentujemy w przyszłym roku nasz kolejny ranking muzyki filmowej, bo obłędnych utworów ze ścieżki tej odsłony Igrzysk…, które właśnie mam w uszach, będzie co najmniej kilka.
Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia spełniają wszystkie oczekiwania, jakie pokładam w filmie jako filmie po prostu. Fantastyczna idea i kreatywne jej zobrazowanie, wciągająca, emocjonująca historia, upajająca zmysły stylistyka jako dowód olbrzymiej pracy scenarzystów, kostiumologów i charakteryzatorów, precyzyjna realizacja, świetne aktorstwo, genialna muzyka i to uczucie, gdy ponad dwugodzinny film nagle się kończy, pozostawiając po sobie ogromną potrzebę „jeszcze”… Kocham to i chcę więcej.
Czy polecam? O, tak.