Od komedii romantycznych nie wymaga się zwykle wiele. Mają rozśmieszyć, wzruszyć do łez, przejąć się niepowodzeniami w dotarciu się bohaterów, a później cieszyć razem z nimi z happy endu. Nie lubimy, gdy jest smutno wtedy, gdy ma być wesoło, gdy zamiast szczęścia pojawia się dramat, a miejsce miłości zastępuje samotność. Każde złamanie schematu musi być więc precyzyjnie umotywowane. I chociaż Jeszcze dłuższe zaręczyny ostatecznie do konwencji powracają, to zabawa tonacją – choć czasem bardzo doskwiera – sprawdza się tu idealnie.
Dziwny to film. Ani to stuprocentowa komedia, ani stuprocentowy romans. Nastrój zmienia się tu jak w kalejdoskopie – nie zdążysz nacieszyć się mniej lub bardziej śmiesznym dowcipem, bo ton już zmienia się na śmiertelnie (i to dosłownie) poważny. Trochę jak w życiu – nigdy nie jest tak zabawnie, jak mogłoby być, bo w gruncie rzeczy chodzi o nasz los, a tu, ostatecznie, trzeba trochę powagi. Tom zdaje sobie z tego doskonale sprawę i choć przesuwa granice swojej wytrzymałości coraz dalej, wreszcie dociera do ściany i… dziwaczeje. To taka jego reakcja na własną niemoc, brak asertywności, zapędzenie się w źle pojętej ofiarności, lojalności i, tak, też miłości. A Violet? Ona wcale nie jest zapatrzoną w siebie karierowiczką, która nie widzi, co się dzieje z najbliższą jej osobą. Tylko co właściwie ma zrobić? Przecież się zgodził, przecież wiedział, przecież zapewniał, że wszystko jest w porządku… Znajome dylematy, hm? A tych pytań, trudności i lęków z życia wziętych jest tu dużo więcej.
Jeszcze dłuższe zaręczyny nie są w gruncie rzeczy ani śmieszne, ani do końca romantyczne. To dobrze, bo wyróżniają się na tle innych propozycji w swoim gatunku. I choć fabuła nie powala, a film trochę się dłuży, warto wytrwać, by wyłowić kilka perełek z dziedziny relacji damsko-męskich. I zobaczyć cudowną, bo naturalną i absolutnie uzdolnioną Emily Blunt. Mnie to wystarczyło.
Czy polecam? Na leniwy, jesienny wieczór – tak.