Rate this post

Byłam szczerze zdziwiona, kiedy zobaczyłam oryginalny tytuł tego filmu. Gdy tylko udostępniono polski plakat dramatu Arcela, nie miałam wątpliwości, że to film brytyjski. Tak, mimo Madsa Makkelsona w roli głównej. Nie wiem, dlaczego. A potem to zdumienie – że duński film potrafi być tak bardzo brytyjski i tak mało skandynawski, że historia mimo schematyczności ogromnie wciąga, a aktorzy są nie tylko idealnie dopasowani do swoich ról, ale też czarują i zachwycają talentem. Najpierw jednak…

 

…wyobraź sobie, że ktoś, zupełnie za twoimi plecami i bez twojego zaangażowania, wybiera ci męża/żonę. Małżeństwo zawierane jest na papierze, a wasze pierwsze spotkanie następuje właściwie w… alkowie. Niemożliwe? W oświeceniu możliwe. Przyjemne? No, niezbyt. Tym bardziej, gdy jesteś dziewczyną, musisz opuścić swoją rodzinę i swój kraj, zamieszkać w wielkim pałacu i udawać szczęśliwą mężatkę błazna. Karolina (piękna Alicia Vikander) lekko nie miała, na pewno. Jej mąż, Krystian (Mikkel Følsgaard), król Danii, to uzależniony od seksu i onanizmu wariat, którego śmiertelnie nudzi polityka, władza i własna… żona. Kiedy więc do królewskich komnat wprowadza się nowy dworski lekarz (Mads Mikkelsen), król szybko znajduje w nim przyjaciela. Kłopot w tym, że nie tylko on…

 

Na Kochanka królowej trafiłam, zapoznając się z narodowymi kandydatami do Oscara. Co takiego – myślałam – mają do zaproponowania Duńczycy, co mogłoby konkurować z popularnym w tej kategorii kinem społecznie zaangażowanym? Może właśnie to, że film nim nie jest? Widząc film Arcela w zacnym gronie tegorocznych nominacji, nie miałam nawet złudzeń, że zagrozi Hanekemu, ale trzeba przyznać, że Kochanek… do końca się wyróżniał. Daleko mu było nie tylko do wstrząsającego i depresyjnego dramatu Austriaka, ale nawet do produkcji z sąsiedztwa, bardzo skandynawskiego Kon-Tiki, opowiadającego o niebezpiecznej wyprawie morskiej jednego ze XX-wiecznych naukowców. Jako dramat kostiumowo-dworski, z banalną historią miłosną i mezaliansem w tle, bardziej niż intelektualną wycieczkę w głąb człowieczeństwa oferował ekskluzywną rozrywkę z uniwersalnym motywem ludzkiego pragnienia szczęścia, spełnienia, wreszcie – zaspokojenia. Nie ukrywając takich dążeń, nie mógł tym nie wygrać.

 

Historię można, naturalnie, atakować. Że sztampowa, że przewidywalna, że nudna, że jeszcze jakaś. Tyle że ona wydarzyła się naprawdę. A więc życie jest sztampowe, przewidywalne, nudne i jeszcze jakieś. Nikolaj Arcel sięgnął po temat stary jak świat, a na swoją obronę wziął to, co jako jedyne mogło taką fabułę uratować – scenerię i odpowiednich ludzi do pracy. Oświecenie, które jest tłem dla wydarzeń na duńskim dworze, to nie tylko piękne kostiumy i wnętrza, to także charakterystyczne i skonkretyzowane stosunki społeczno-towarzyskie i sprawy polityczne. I właśnie w tę precyzję wkracza nurt zmian, oświeceniowy, intelektualny, naukowy sposób myślenia o rzeczywistości, społeczeństwie i władzy. Zmian, które zachwycają i przerażają, ale które zdają się być nieuniknione. Mimo oporu.

 

I to właśnie czyni tę miłosną opowieść ciekawą i gęstą od skrajności. Bo, wbrew pozorom, nie wszystko tu jest jednoznaczne. O ile główna bohaterka dramatu jest postacią dość płaską, jednowymiarową i nie do końca przekonującą w swoim cierpieniu, o tyle role męskie zachwycają nie tylko ciekawym rysunkiem (szczególnie postać Krystiana), ale i fantastyczną grą. O warsztacie Madsa Mikkelsena nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Kolejny po Stellanie Skarsgårdzie skandynawski towar eksportowy wyrobił sobie już w Los Angeles na tyle dobrą pozycję, by zapraszano go do drugoplanowej pracy przy głośniejszych produkcjach, dzięki czemu jest rozpoznawalny i może – jak Skarsgård – grywać rekreacyjnie w macierzystych produkcjach, lansując je poza swój kraj. W postać Johanna Friedricha Struensee Mikkelsen wprowadza życie, którego jej ewidentnie zabrakło na poziomie scenariusza. Nie jest to, oczywiście, żadne szaleństwo – to raczej wyważony, ale bardzo chromatyczny obraz wyrafinowanego stratega, który umiejętnie dysponuje wpływem, jaki wywiera na króla.

 

Drugi, równie ważny w warstwie fabularnej, ale o wiele ciekawszy pod względem charakterologiczny, bohater to król właśnie. Krystian VII musiał być w maleńkości typowym enfant terrible – problem w tym, że z niesfornego, kapryśnego urwisa wyrósł nieposkromiony, chimeryczny, niestabilny emocjonalnie potwór, który – gdyby nie oddawał władzy w ręce rady – pociągnąłby swój naród na skraj przepaści, oddając się patologicznie wyuzdanym i prymitywnym rozrywkom, nie kłopocząc się nawet tym, by zachować jakiekolwiek pozory i trzymać się elementarnych zasad bon tonu. Debiutujący w tej roli (!!!) Mikkel Følsgaard to absolutne objawienie tego filmu. To, co wyczynia na ekranie, pochłania całą uwagę i przysłania najmniejsze niedociągnięcia realizacyjne. Dziki i nieujarzmiony prezentuje swój obłęd w olbrzymich, ale konsumowanych z wielkim smakiem, porcjach, sprawiając wrażenie totalnej swobody gry, lekkości i niezależności. Fantastyczny debiut, świetna rola, aż chce się więcej.

 

Czy polecam? Tak. Szczególnie – nie pytajcie o nic;) – kobietom:)