Kochankowie z Księżyca w pierwotnym zamyśle musieli być baśnią. Niezwykła barwna stylistyka, wyraziste, czasem nawet zbyt jaskrawe zdjęcia, charakterystyczni bohaterowie, specyficzna gra aktorska, nadrealistyczna konwencja – wszystko to sprawia wrażenie uczestniczenia w czymś tak nierzeczywistym, że aż magicznym. Bo i magiczny jest cały ten dziwaczny film, który raz zdumiewa, innym razem bawi, zawsze jednak pobudza wyobraźnię, przyciąga i czaruje.
Sam (Jared Gilman) i Suzy (Kara Hayward) poznają się na przedstawieniu. Przyciąga ich do siebie inność – oboje są outsiderami, nie potrafią odnaleźć się w swoim otoczeniu, potrzebują czegoś więcej, szukają tego i marzą o tym. Razem opracowują plan ucieczki – Sam z obozu harcerskiego, Suzy z rodzinnego domu – by móc spełnić swoje marzenia o nieskrępowanej wolności i prawdziwej przyjaźni, której nigdy nie zaznali.
Naiwne? Anderson z tej prostej fabuły komponuje zabarwioną dużą dawką humoru, ale jednak dość poważną historię o dojrzewaniu (w którym odkrywanie własnej seksualności i pierwsze doświadczenia natury erotyczną są, naprawdę, najmniej istotne, choć przedstawione w niekrępujący sposób), przyjaźni i potrzebie akceptacji. To świat widziany oczyma dziecka, ale dziecka równie typowego, co niezwykłego, bo z jednej strony prostodusznego, z drugiej zaś zbyt poważnego jak na swój wiek. Ta dojrzałość młodziutkich „kochanków” idzie tu zresztą o wiele dalej: obmyślana szczegółowo wędrówka przez pola, łąki i lasy jest tylko wstępem do dziergania więzi, której pozazdrościć mogliby Samowi i Suzy niejedni dorośli, a z pewnością ich opiekunowie (Sam) czy rodzice (Suzy). Bo świat dorosłych nie przedstawia się tu najlepiej: to znudzeni swoimi rolami, obojętni wobec krzyku samotności, który wydobywa się z gardeł ich podopiecznych, i zbyt formalni, by okazać zrozumienie ludzie, którzy musieli kiedyś nie interesować się zbytecznie swoim dojrzewaniem emocjonalnym lub, po prostu, podziali gdzieś swoją… dziecięcość. Tych kontrastów jest tu o wiele więcej, dzieci-dorośli to nie jedyna opozycja charakterologiczna. W ciekawy sposób Anderson i Coppola ukazują różnorodność charakterów tylko dziecięcych: drużynowi koledzy Sama to niemalże materiał na opryszków (o tyle niebezpiecznych, że ukierunkowanych w wymierzaniu sprawiedliwości ideowo), a rodzeństwo Suzy to mechaniczne lalki, nauczone żyć pod dyktando i nie zdradzające żadnych oznak swobody intelektualnej. Wszystkie te kontrasty podane są w sposób nienachalny, jakby mimochodem, tworząc drugoplanową, głębszą i kto wie, czy nie najważniejszą i najlepszą warstwę Kochanków z Księżyca.
Film Andersona to film dziwny. Ogląda się go z narastającym zdumieniem – nie groteskową fabułą, a raczej nietypową realizacją, która sprawia wrażenie animizacyjnej kalki, nałożonej na bajkową rzeczywistość. Akcja Moonrise Kingdom toczy się bardzo niespiesznie może właśnie w tym celu, by widz miał szansę odtworzyć oryginalną, nieożywioną postać historii, zatrzymać się chwilę nad fantastycznymi obrazami, którym daleko do typowych nadmorskich, górskich czy leśnych obrazków, jakimi zamydla się nam oczy, by przykryć ich sztampowość. Wreszcie umożliwić mu włączenie się w beztroski taniec młodości przy dźwiękach cudownych kompozycji Desplate’a. Dziwnie, nietypowo, onieśmielająco i niesamowicie… urokliwie.
Znanych i ważnych nazwisk jest tu sporo, ale wyśmienita stara gwardia aktorska potraktowana tu jest, zdaje się bardziej jako rzecz podkreślająca, nie zaś tworząca prawdziwy smak. Bo mimo że film był firmowany takimi nazwiskami jak Willis, Norton, Murray czy Swinton, to mogą oni jedynie przyklasnąć talentowi młodych debiutantów. I w istocie chyba to właśnie czynią, bo w filmie mimo wyrazistych ról chowają się dyskretnie, by zrobić miejsce głównym bohaterom i im przepysznej grze. Gilman & Hayward tworzą niezwykły duet – ich postaci są niewinne, bezpretensjonalne, spontaniczne, ale też zadziwiająco zdecydowane w swych absurdalnych czasem działaniach; nieskomplikowana gra młodych aktorów zwyczajnie przekonuje i urzeka prostotą.
Czy polecam? Tak, choć pewnie nie wszystkim to, co proponuje Anderson przypadnie do gustu. Dla mnie – jako niekonwencjonalna, inteligentna, przewrotna, ciepła i cudownie lekka propozycja – Moonrise Kingdom było dokładnie tym, czego potrzebowałam, by poczuć w kinie świeżość.