Od pierwszych minut filmu nie wiedziałam, jak zacząć tę recenzję i o czym mam tu właściwie napisać, żeby nie zabrzmiało płytko i zarazem patetycznie. Nie o wojnie więc, bo rozsądzanie, kto jest winny – Bośniacy, Serbowie czy Chorwaci – jest nie tylko niepoważne, co niegodne. W wojnie, w tej wojnie, krew na rękach mieli wszyscy, bo wszyscy walczyli o swoją niepodległość – nie jako ofiary, ale jako okupanci właśnie. Każdy mordował za inność (tę etniczną przede wszystkim) i gwałcił za kobiecość, która tę inność rodzi. Angelina Jolie na konferencji zorganizowanej podczas Berlinare zapewniała, że nikt nie chciał na nikogo zrzucać odpowiedzialności, może oprócz organizacji międzynarodowych, które do konfliktu podeszły z zbyt dużą rezerwą, rezerwą, która kosztowała życie (w wielu wymiarach, także tym materialnym, związanym z koniecznością uchodźstwa) niewinnych. Ogromna rzesza krytyków na te słowa uśmiecha się pod nosem, bo – nieświadomie czy podświadomie – ten osąd jest w film wpisany, i to bardzo wyraziście. Mówi się, że „Kraina miodu i krwi” to historia (dosłownie) bardzo jednowymiarowa, to twarde i otwarte oskarżenie Serbów, może nie tyle o to, że wojnę wywołali, ale że dopuścili się tylu zbrodni. Nie jestem pewna, czy jest to właściwy trop. To wąskie spojrzenie jest, naturalnie, doskonale uchwytne i dla widza zupełnie niezorientowanego w historii konfliktu na Bałkanach dość mylące, ale może tu nie o jednowymiarowość chodzi, ale o jedną perspektywę? Jolie staje w jednym szeregu z bośniackimi kobietami i patrzy na wojnę ich oczami. To nie może być wyważona i sprawiedliwa optyka. Bośniaczki były więzione, gwałcone, bite i jeszcze raz gwałcone i żadna kobieta nie może przejść obok takiej krzywdy obojętnie. To jest po części film o kobietach, a przede wszystkim to jest film kobiety, pisany i kręcony z jej perspektywy. I o tym trzeba bezwzględnie pamiętać.
Spoglądając na Krainę miodu i krwi w ten sposób, to, co przez krytyków uważane jest za chybione, okazuje się trafne. To film do bólu szczery, choć zamykający w sobie tylko fragment faktycznego okrucieństwa wojny. Od początku nie chodziło tu o pokazanie dokumentu – Jolie, pisząc scenariusz, dopiero poznawała historię tego terenu, uczyła się tej historii i kultury, szukała prawdy na własny użytek. Nie uchroniła się przed błędami i osądem, naturalnym w obliczu pojęcia ogromu ludzkiego dramatu, ale to wcale nie znaczy, że scenariusz jest nierzetelny i płytki, nastawiony na cokolwiek prócz tego, by dać historii głos. Angelina jest zresztą ostatnią osobą, która można by podejrzewać o chęć zwrócenia fleszy w swoją stronę – powszechnie znana jest jej działalność humanitarna, polityczna i udział w misjach pokojowych. Jej film to historia ugryziona z niezwykłą wrażliwością po to, by dać się poznać tym, którzy – jak my – żyjąc tuż obok, słysząc co nieco o tym, co dzieje się na południu Europy, nie rozumieli, czym te wydarzenia właściwie były i co uczyniły ludziom, którzy mieli taką samą szansę na przyszłość jak my. Dlatego będę nieustannie wściekać się na idiotów, których jedynym komentarzem na tak ważny projekt, jest wysłanie Brangeliny po kolejnego murzynka do Zambii czy innej Ugandy. Chore, głupie i pozbawione jakiejkolwiek wrażliwości.
Filmowi zarzuca się, że historia miłosna, która jest osnową fabuły, jest zbyt tendencyjna i wpleciona w całość zupełnie nielogicznie, niepotrzebnie. Dziwi mnie to. Nie sądzę, żebyśmy byli w stanie oglądać wojnę i dostawać bez ustanku w twarz gorzką prawdą. Ja bym nie chciała, i choć wątek Ajli i Danileja nie jest żadną emocjonalną przyjemnością, a jej finał jest przejmująco bolesny, wolę przysłonić nim to, czego nie jestem w stanie znieść. Bo to, że wojnę na ekranie widzieliśmy tyle razy, wcale nie znaczy, że przestała szokować i poruszać.
Pomijając warstwę fabularną, jest w filmie Jolie także wiele dobrych technicznie rozwiązań. Kamera pracuje z olbrzymim wyczuciem, kadry nie są nachalne, światła rozplanowane z symbolicznym wręcz sensem, a muzyka ograniczona do minimum (nieliczne kompozycje to oryginalna, lokalna nuta, co wspaniale zabarwia historię i osadza ją w konkretnych realiach). To nie są mądrzenia się napuszonego filmowca. Wiecie, że nic na temat sztuki filmowej nie wiem, ale jeśli ja tę wrażliwość techniczną widzę, to znaczy, że ona naprawdę istnieje. Trafnym wyborem było też zaangażowanie do filmu bośniackich i serbskich aktorów, w większości tych, którzy tę wojnę widzieli na własne oczy. Jolie bardzo zależało na tym, by odkryli w sobie tę historię na nowo i dali obraz swojego jej przeżycia (z tego względu m.in. podczas castingów zatajone zostało jej, jako producentki, reżyserki i scenarzystki, nazwisko, by aktorzy wybrali rolę nie ze względu na światową produkcję, ale historię właśnie). Kostic i Marjanović nie odznaczają się może niczym szczególnym, ale są wiarygodni i nie odwracają uwagi od tego, co najważniejsze. A o to tu przecież chodzi.
Zabrakło mi dwóch rzeczy: kontynuacji przewracającej optykę sceny w kościele w bardziej politycznym wymiarze (zaniechanie jest w pewnym sensie usprawiedliwione obraną perspektywą i ograniczoną długością filmu) i akcentu na bardzo celnie ujętą relację Danileja z ojcem, która mówiła o wojnie więcej niż emitowane między wierszami komunikaty. Takie rozszerzenie mogłoby też z powodzeniem wystąpić po drugiej stronie. Drugoplanowych wątków, które przyciągają uwagę i kondensują w kilku kadrach clou konfliktu, jest więcej i warto na nie właśnie zwrócić uwagę.
I ten plakat…
Czy polecam? Tak. Uzasadnię krótko: lepsze oko naiwne, niż oko niewidome. W tym przypadku i dla mnie było to oko szczere, wrażliwe i potrzebne.