Dawno nie miałam takiego problemu ze zrecenzowaniem filmu. Któryś dzień już tak chodzę i się zastanawiam, co napisać, czy w ogóle napisać i co ja właściwie o tej Śnieżce myślę. A myślę mało i rzadko i to chyba najtrafniejsze, co można o filmie Sandersa powiedzieć. Filmie, który ani ziębi, ani grzeje, który mimo rozmachu, dobrej reklamy i przepychu fabularno-scenograficznego, nie pozostawia po sobie praktycznie żadnych wrażeń.
Fabularnie rzecz jest całkiem w porządku, choć scenarzyści momentami ewidentnie puścili wodze fantazji i pogubili się w swoich pomysłach – niektóre dialogi (w stylu „Zaiste jesteś córką swego ojca”) to prawdziwe kwiatki, a kilka rozwiązań kompletnie nie ma uzasadnienia w całej historii (siła więzionej tyle lat Śnieżki, jej talenty, postać Williama itd.). Warstwa wizualna jest przepiękna – złowróżbne zamczysko, Mroczny Las, las elfów i dziupla krasnali, wioska kobiet z bliznami – wszystko to zachwyca i jest ucztą dla oczu. Nic zresztą dziwnego – jak wielokrotnie się w kontekście filmu Sandersa wspomina, jest tu mnóstwo intertekstualnych wycieczek, przede wszystkim do Władcy Pierścieni i Opowieści z Narnii; elementy te rzucają się w oczy, ale nie są na tyle nachalne, by oburzać (wiąże się to pewnie z faktem, że zapożyczone są elementy dobrze się kojarzące i wplecione w fabule w odpowiednim, nostalgicznym momencie). Intertekstualność obejmuje tu też gatunki – Królewna Śnieżka i Łowca to skrzyżowanie fantasy, mrocznego thrillera, baśniowego kina akcji i rasowej przygody. Trochę to przesadzone, trochę niejednomyślne, ale do przebaczenia.
Cała reszta, o której umiem coś powiedzieć, jest poprowadzona bardzo niekonsekwentnie. Muzyka momentami zniewala, innym razem wstrząsa, ale najdłużej jednak nie zwraca na siebie uwagi. Podobnie jest z obsadą. Strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w roli Łowcy Hemswortha – aktora kojarzonego z rolą Thora, dla mnie kompletnie nieznanego, jako że ignoruję filmy z tego gatunku – gra bardzo swobodnie, w niewymuszony sposób, trochę od niechcenia, ale bardzo przekonująco. Stewart, której się bałam i która – umówmy się – nie należy do najpiękniejszych aktorek młodego pokolenia, wypadła całkiem przyzwoicie, no, przynajmniej nie odrzuca. Była, jasna sprawa, trochę „bellowata” (szczególnie w scenie, gdy budzi się ze snu), ale dało się ją oglądać. Co innego Theron. Ja wiem, może przesadzam, może się uprzedzam, może nie czuję klimatu, ale Theron tak mnie irytowała, że już patrzeć na nią nie mogłam. Nie była najgorsza, dość nawet poprawnie odegrała rolę złej, mściwej i żądnej pierwszeństwa we wszystkim królowej, coś jednak było – i jest w większości jej filmów – nie tak, i to odrzucało, zniechęcało, denerwowało. Konia z rzędem temu, kto wie, co mam na myśli i potrafi to zdefiniować. Fantastyczni za to byli odtwórcy ról krasnali, z Toby’m Jonesem i Eddie’m Marsanem na czele. Bardzo jestem ciekawa, jak ta wersja wypadłaby z obsadą marcowej premiery (Julia Roberts, Lily Collins). Tu wypada przeciętnie. Jak w każdej niemal warstwie.
Czy polecam? Ogląda się to dobrze (i pewnie z tego względu nowa Śnieżka króluje w box officach), ale nie ma film Sandersa takiej wartości, jaką mógłby mieć i o jakiej się mówiło. Może więc: oglądajcie, ale bez stawiania wysokiej poprzeczki.