No dobra, nie powiem, że się na ten film nie napaliłam. Nawet nie, że gołe facety i w ogóle sam seks; naprawdę sądziłam, że z tego może wyjść niezły, mimo komediowego tła, dramat. I nawet by się zgadzało, bo recenzje wyszły umiarkowanie dobre, może bez szału, ale jednak do przyjęcia. No to tym bardziej, dawaj. A gdy w końcu udało się na film dotrzeć – oczywiście, jak to ostatnio u mnie bywa, w czasie, kiedy większość śmiertelników już o nim dawno zapomniała – okazało się, że ten wspaniały, szalony, ociekający potem i seksem „Magic Mike” to koszmarna nuda, na której nie sposób wysiedzieć i której nie pokonują nawet magicznie jędrne pośladki Tatuma i Pettyfera.
Tytułowy Magic Mike (Channing Tatum) to rasowy striptizer. Robi świetne show, napędza publikę, daje nieźle zarobić właścicielowi klubu, sam również nie narzekając na przypływ gotówki, a przy okazji wygląda tak, że tylko schrupać. Ale w gruncie rzeczy to bardzo serious man – poza sceną ciuła grosz do grosza, by spełnić swoje marzenie o rozkręceniu własnego biznesu. Żeby jednak nie było zbyt nudno, na scenę wkracza Adam (Alex Pettyfer), dla którego życie Mike’a to niespełniony sen. Nietrudno się więc dziwić, że młody chłonie jak gąbka wszystko, co się z klubowym życiem wiąże. I tak chłonie, chłonie, aż pochłonie – siebie, Mike’a, siostrę i życie w ogóle. Bo to przecież taka fajna zabawa jest.
Zdradzę Wam coś w sekrecie: striptizerzy – ci fantastycznie zbudowani, wygimnastykowani, przystojni i seksowni faceci, stanowiący atrakcję babskich spotkań klubowych – w ogóle mnie jakoś nie kręcą. Nie że mnie to zawstydza, żenuje, denerwuje czy coś. Po prostu nie budzi to we mnie żadnych emocji ponad garść wrażeń estetycznych wynikających z oglądania piękna, tu pod postacią męskiego ciała po prostu. I tyle. Dlatego to, co miało być wabikiem filmu Soderbergha na mnie podziałać zwyczajnie nie mogło i, siłą rzeczy, szukałam w „Magic Mike’u” czegoś więcej – jakiejś historii, jakiegoś problemu, jakiegoś, słowem, tła, który rzecz pociągnie, kiedy z ekranu zniknie na chwilę golizna. I, okej, znalazłam. Postać Mike’a jest skonstruowana bardzo sensownie. Nieważne, czy fabularnie bazuje to na autentycznej historii Tatuma, czy nie – istotne jest to, że w jego życiu chodzi o coś więcej niż striptiz i zabawę, że w gruncie rzeczy toczy on normalne życie i poza sceną nie jest już wcale taki magiczny, bo i życie z magią ma niewiele wspólnego. Więc tak – to już coś. Problem tylko w tym, że opowieść ta została z każdej strony pozaklejana idiotycznymi pseudowątkami, i to w takim stopniu, że zaczęła się po prostu podduszać i tracić świeżość. Pół biedy, gdyby ta główna nić fabularna przeplatana była jedynie występami chłopaków – w końcu o to chodzi, by się przy filmie także pobawić; tego wszystkiego jest tu po prostu za dużo, za bardzo, za płytko. I tak potencjał został przygnieciony – czym? – znów brakiem zaufania w siłę prostego, szczerego, życiowego przekazu? Brzmi jak Soderbergh.
No właśnie. Żałuję, że nie znam całej twórczości tego pana, ale, rany, wciąż nie mogę uwierzyć, że ktoś, kto popełnił tak rewelacyjny film jak „Erin Brockovich”, kto ma na swoim koncie „Solaris”, „Traffica” czy nawet te jajcarskie i gwiazdorskie „Ocean’se”, może tak się pogubić. Nie wiem, kiedy to się zaczęło, ja sięgam pamięcią do „Intryganta”, a potem niedawnego przecież „Contagionu”, z którymi podziała się podobna rzecz. O ile może „Intrygant” większych nadziei nie robił (choć sama kanwa historii była całkiem do rzeczy i można było z tego umiejętnie wybrnąć), o tyle „Contagion” fabularnie leciał po bandzie, uderzając we współczesne lęki i problemy, z którymi nasz mądry świat jeszcze sobie nie do końca radzi, a przy okazji dotykając tematu, który zawsze będzie aktualny (epidemie, apokalipsy i s-ka). A jednak się nie udało, jednak coś w całym filmie nie grało, czegoś zabrakło, o czymś zapomniano, coś przekręcono, przedobrzono, przesadzono, o coś nieuchwytnego może się nie zatroszczono. I historia się powtarza. A przecież Soderbergh miał dać sobie z reżyserką spokój. Dlaczego porzucił ten zamiar? Dlatego, żeby pokazać swój dystans do erotyzmu? Serio?
Aktorsko film ratuje tylko i wyłącznie Matthew McConaughey, wcielający się w rolę właściciela klubu, Dallasa. Niemłody już facet gra dorabiającego się cwaniaczka, który nie tylko zna się na interesach, ale i wie, czego potrzebuje jego klientela. Ma aspiracje być mentorem i natchnieniem dla „swoich chłopaków”, jest zdecydowany, nie daje sobie w kaszę dmuchać, stosuje zasadę ograniczonego zaufania, a gdy trzeba, odważnie zdziera szaty (dosłownie), by nie wyjść z formy/branży/zawodu. Zadziwiająco dobry występ. Tatum – z całym szacunkiem dla jego historii, na której fabuła mocno ponoć bazuje – znów nie wyszedł ze skorupy poważnego twardziela, na którego lecą wszystkie laski świata. Naturalnie pod względem fizycznym wypada tu najlepiej – wygląda rewelacyjnie, porusza się rewelacyjnie, widać, że zna się na tym fachu, że jest w tym naturalny, że nie musi udawać. Ale gdy schodzi ze sceny to znów smutny dear John, romantyczny Leo, zmysłowy Tyler Gage; nic więcej. Alex Pettyfer, numer cztery (ktoś to oglądał?), to jeden z tych aktorów, którym nic sensownego zarzucić się nie da, a którzy jednocześnie nie wzbudzają jakichś większych emocji ani swoją grą, ani obecnością w ogóle. Co innego Cody Horn (jako siostra Adama) – ona potrafi… wkurzyć. Oj, dawno żadna aktorka nieznanego filmowego pochodzenia nie irytowała mnie w kinie tak bardzo jak ona. Drewniana, pozbawiona ekspresji, nienaturalna, odrzucająca w odbiorze. Trzy razy nie, dziękujemy.
„Magic Mike” nie miał być filmem, który zmiecie konkurencję, który zapadnie szczególnie w pamięć, który zgarnie nie wiadomo jakie nagrody i jaką publiczność. To miał być – zdaje się – film, przy którym można się dobrze pobawić, film mający zrelaksować damską część publiczności, ale który da też choćby małą porcję morału, dzięki któremu nie pożałujesz na bilet i polecisz film znajomym. Nie wyszło.
Czy polecam? Nie.