Zaczęło się od Pająka, którego nieopatrznie przywiozłam do domu i – co rzadko mi się zdarza z filmami, których nie znam i sama nie widziałam – poleciłam tacie. Siedliśmy nawet do tego filmu razem i razem też skonsternowani walczyliśmy przy nim ze snem. To nie było dobre pierwsze wrażenie, a i o dalsze Cronenberg nie dbał. Być może wszystko jeszcze przede mną, być może Cosmopolis (pisałam o tym nieporozumieniu tutaj) było tylko wpadką, a wczorajsze i jutrzejsze filmy tego 71-letniego (!) kanadyjskiego ekscentryka udowodnią mi, że warto z nim zawrzeć bliższą znajomość. Szczególnie, że jego najnowsze Mapy Gwiazd – mimo oczywistych dla reżysera udziwnień – to jednak zaskakująco niezła rzecz.
To są zdecydowanie miłe chwile – przyznać się do błędu. Nastawiłam się na ten film źle, z góry go przekreślając, nie wierząc, że coś, co wyszło spod ręki Cronenberga może mnie zainteresować, nie sprowadzić znów na manowce precyzyjnym zarysowaniem tematu głównego i niepoprowadzeniu (lub niewyprowadzeniu) tego wątku w żaden logiczny lub świadomie nielogiczny sposób. Tymczasem Mapy Gwiazd – choć w samej już idei bardzo nonszalanckie (toż to przecież film metatekstualny, kino mówiące o samym sobie) – mają więcej sensu niż aspirujące do filozoficznego traktatu o współczesności Cosmopolis czy mocno przecież osadzona w nauce Niebezpieczna metoda, której nie uratowała nawet wymyślna obsada. Jest i w Mapach…, jasna sprawa, sporo pokręconych wątków (Cronenberg nadal dotyka tu – jak to zawsze robił – wielkich tematów), ale w zadziwiający sposób nie tylko nie sprawiają one wrażenia kuriozalnych, co nawet dobrze komponują się z lokalizacją wydarzeń.
A ta w filmie o branży filmowej mogła być tylko jedna. Hollywood Cronenberga jest dokładnie takie, jakim jesteśmy w stanie sobie je wyobrazić. Bez nowojorskich drapaczy chmur, wielkich neonów rodem z Las Vegas czy prowincjonalnych przydrożnych barów, stacji benzynowych i szeregowych domków. To miejsce, które żyje dla pieniędzy, w którym wszystkie codzienne czynności, zdarzenia, relacje kręcą się wokół ich pomnażania. Jego mieszkańcy żyją pracą i nie wychodzą ze swoich ról ani na chwilę, za karę boską uważając wszystko, co przypadkowe, nagłe, niezgodne z planem i celem, ergo mogące zburzyć misterną, budowaną latami konstrukcję pozorów.
Świetnie ilustrują to losy rodziny Weissów, przesiąkniętej gwiazdorstwem, maksymalnie zaangażowanej w oczyszczanie z kurzu szklanego klosza, którym się otoczyła, a zupełnie nieradzącej sobie z własnymi demonami. Oddaje to zresztą także rysopis głowy rodziny – dr Stafforda Weissa, który wspierając gwiazdy ekranu w walce ze słabościami, sam nie potrafi pomóc sobie i swojej rodzinie, wypierając miast wspierać. Wszystkie te postaci – arogancki, wychuchany i rozpieszczony przez sławę Benjie, Christina – matka, która odnajduje się bardziej w zarządzaniu interesami swojego syna niż macierzyństwie i bardzo nieradząca sobie z przerwaną relacją z córką, ona sama – Agatha, powracająca w rodzinne strony z wygnania, usiłująca na własną rękę rozprawić się z uczuciem dogłębnego pokrzywdzenia, a nade wszystko Havana, o której za moment więcej – to postaci na wskroś tragiczne, dźwigające na swych barkach fatum, któremu muszą w końcu stawić czoła. Bardzo dobrze napisane postaci. Dookreślone, żywe, jakieś.
A najbardziej właśnie ona – Havana Segrand, a chciałoby się powiedzieć: po prostu Julianne Moore. To jest jej film, jej rola, jej chwila. W roli upadłej, histerycznej gwiazdy, która próbuje poradzić sobie z traumą przeszłości, a przede wszystkim – wyjść z cienia matki, wypada fenomenalnie. To jedna z jej najlepszych ról i aż dziw bierze, że to nie rola w tym filmie, a w Still Alice może jej – według doniesień zagranicznych krytyków filmowych – przysporzyć jej nominacje do najważniejszych nagród branżowych. Nie mogę się doczekać, by to zobaczyć.
W całości Mapy Gwiazd nie imponują – to nie jest jeden z tych mrożących krew w żyłach thrillerów ani psychologicznych dram, które robijają umysł na kawałki. Seans może się nieco dłużyć, patetyczne monologi mogą wywoływać lekkie zażenowanie, a rozwiązanie akcji konsternować. Cronenberg nie stara się za bardzo wyjść nieufnemu w jego interpetację świata widzowi naprzeciw, wzbudzić sympatię, przekonać do siebie. Ale jako mocna satyra na branżę filmową – odważna o tyle, że wychodząca z jej wnętrza – Mapy Gwiazd bronią się całkiem nieźle.
Czy polecam? Tak. Warto – jeśli nie teraz, w kinie, w końcu natłok premier jest przeogromny, to kiedyś – popatrzeć choćby na to, co wyczynia tu Moore.