Rate this post

Podobno tegorocznym sezonem ogórkowym w kinie był czerwiec – wiadomo: Euro i te sprawy, człowiek miał misję, modlitwy i posty, no było co robić. Jakie tam kino, człowieku. Ale w porównaniu z trwającym właśnie sierpniem, wtedy to się działo a działo, a przynajmniej się czekało na Batmana… A teraz? Chcesz iść do kina, to masz do dyspozycji albo spóźnione wycieczki na filmy, które już wszyscy blogerzy świata zdążyli dawno zrecenzować, albo film, który grają w jednym, słownie jednym, kinie w tak dużym mieście; mało tego – film nakręcony siedem lat temu, który wskutek jakiegoś durnego sporu między twórcami i producentami przeleżał w szufladzie aż do dziś (znaczy do zeszłego roku w cywilizowanym świecie, bo u nas… no dobrze, nie narzekajmy, fajnie, że w ogóle przybył). Warto było tyle czekać? Nie jestem taka pewna…

 

Lisa Cohen (Anna Paquin) ma pecha. Przez przypadek staje się świadkiem (a raczej kimś więcej niż tylko nim…) okropnego, śmiertelnego wypadku. Mało tego – trzyma za rękę umierającą ofiarę w ostatnich minutach jej życia, mając świadomość, że w pewien sposób była przyczyną wypadku. Nic dziwnego, że całe to wydarzenie przewraca jej i tak dziwaczne nastoletnie życie do góry nogami. Wokół tyle zamieszania – matka ma premierę, nowego faceta i problemy emocjonalne; w klasie toczą się debaty na temat terroryzmu;  stopnie lecą w dół; gość od matmy jest taki pociągający; no i jeszcze to dziewictwo – z kim by tu się go pozbyć. A tu taka trauma. Jak poradzić sobie z poczuciem winy? Jak rozmawiać o tym, co się stało? Jak dalej żyć, kiedy coś się już skończyło?

 

Najpierw był zwiastun – intrygujące zdarzenie, obietnica walki, zmagań, dochodzeń, brzmiało super. Potem entuzjastyczna recenzja koleżanki, po której już się nie mogłam doczekać. Na koniec niemal zbiegająca się z seansem, mocno studząca oczekiwania opinia kolegi z blogowego sąsiedztwa i… moje absolutnie druzgoczące i przybijające rozczarowanie. Bo Margaret to film z interesującą i bardzo ważną ideą, ale zrealizowany zupełnie bez pomysłu. Nie chodzi przecież tylko o to, żeby nakręcić jakiś film i zrealizować swoje ambicje, ale żeby też wciągnąć widza swoją opowieść, zachęcić do udziału w tej grze, w jakiś sposób zaintrygować, pobudzić, wstrząsnąć, dać emocje – cokolwiek, byle nie pozostawić go obojętnym. A to się tutaj odbywa z porażającą mocą. Zawiązanie akcji, którym jest w Margaret wypadek, a potem konfrontacja Lisy z kierowcą autobusu (fantastyczny w tej roli Mark Ruffalo), to jedyne momenty, które budzą z uśpienia i dają złudną nadzieję na coś więcej niż tylko parę grymasów twarzy i i odwracanie uwagi od najistotniejszego. To nie jest tak, że wątki i postaci drugoplanowe są wyprane z wartości – wręcz przeciwnie: postać matki Lisy jest napisana (i zagrana) rewelacyjnie; dyskusje na temat terroryzmu, który ówcześnie ciągle był świeżym tematem, czy postawy i poglądy młodzieży, konfrontującej się ze stawianymi, odwiecznymi pytaniami o ludzkie istnienie – ważne i ciekawe; wreszcie miasto – które dzięki mądrym ujęciom i nieszablonowemu montażowi – staje się jednym z ciekawszych bohaterów filmu; wszystko to zasługuje na uwagę i, rozmieniane na drobne, jest wartościowe. Ale to, czego oczekujesz – nie dlatego, że masz na to ochotę, ale dlatego, że zostało ci to obiecane – nie pojawia się. Główny wątek zostaje potraktowany po macoszemu, najważniejszy – po Lisie – bohater zamieszania (kierowca) znika zupełnie, a sprawa odszkodowawcza toczy jw biurze adwokata, ani razu nie przenosząc się do sali sądowej albo chociaż do gabinetów drugiej strony. Nudno i do bólu powierzchownie.

Dobrze, że udało się chociaż wydobyć z głównej postaci to, co w całej tej traumie najistotniejsze – wyrzuty sumienia, desperacką walkę o poniesienie konsekwencji, szukanie pomocy, rady, wsparcia u bliskich i obcych, naiwną wiarę w szlachetność tych, którzy powinni wziąć odpowiedzialność, totalne pogubienie się we własnych działaniach, bezsilność w obliczu systemu, wreszcie – zrozumienie, że tak już zostanie, że nic nie można już zmienić, że to pójdzie za tobą krok w krok, gdziekolwiek się udasz. Dobrze napisana (trochę słabiej zagrana – Paquin dawała radę, ale jej pretensjonalność wciąż odrzuca na kilometr, bez względu na to, czy już się z wampirami przyjaźni, czy jeszcze ma to przed sobą) postać. Zabrakło dopełnienia z drugiej strony i konkretnych działań, zwykłej dobrej akcji.

Nie wiem. Może spłycam. Może potraktowałam Margaret jako zapowiedź kina rozrywkowego z głębią i irytuje mnie, że nie dostałam ani rozrywki, ani głębi z prawdziwego zdarzenia. Że wszystko zostało podane nie w tej kolejności, co trzeba i nie w takich proporcjach, które by nasyciły. I to przez 2,5 godziny. Wynudziłam się, po prostu.

Czy polecam? Chyba jednak nie.