Rate this post
Moja przygoda z Haneke rozpoczęła się zupełnie przypadkowo od Białej wstążki, która… nie przypadła mi specjalnie do gustu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że filmy Hanekego właściwie nie mają szans się podobać – one mogą zdumiewać, przerażać, obrzydzać, wstrząsać, ale nigdy nie koją i nie pozostawiają po sobie dobrego (czyt. miłego) wrażenia. A ja tego się przecież nie mogłam spodziewać. Podobnie było choćby z przedziwną Pianistką i – paradoksalnie – także z Funny Games, które mimo specyficznej konwencji (a może właśnie przez nią?), miażdżyło w zupełnie inny sposób. Po Miłości nie spodziewałam się więc niczego innego jak potężnej dawki przygnębiającej, okrutnej i szczerej prawdy o czymś, o czym nikt nie lubi mówić głośno. Długo szukałam odpowiedniego nastroju, by się w tę niewypowiedzianą obietnicę wpasować. Znalazłam. Że miałam rację? Przecież nie mogło być inaczej.
 

George (Jean-Louis Trintignant) i Anna (Emmanuelle Riva) to przeżywające jesień swojego życia małżeństwo. Ich spokojną, ubogaconą wieloletnimi przyzwyczajeniami codzienność bezlitośnie przerywa ciężka choroba Anny. Oboje stają przed ostatnią i, być może, najważniejszą próbą swojej miłości.

Odważny ten Haneke. Nie dlatego, że pokazuje temat tak trudny, że aż bolesny, ale dlatego, że ma jeszcze śmiałość nazwać go tak, jak nazwał. Wyszło nie tylko lapidarnie, ale i cholernie trafnie – tytuł filmu zawstydza wszystkie produkcje, które chciały o tym uczuciu mówić w sposób poważny i prawdziwy m.in. przez taką a nie inną tytulaturę. Oczywiście, jej [miłości] oblicza są różne i ich ukazywanie jest nieustannie potrzebne i aktualne, ale ze świecą szukać tych, którzy podjęliby temat miłości maksymalnie dojrzałej (może nawet przekwitającej, jeśli można użyć tego słowa w pozytywnym znaczeniu) przez pryzmat tak delikatnej, ważnej i dojmującej problematyki, jaką jest choroba, uzależnienie od partnera i wszystkie niedogodności, które się z tym wiążą.

Nie jestem jakąś wielką entuzjastką kina Hanekego. Lubię jego surowość, wyostrzającą przekaz ciszę, fabularną prostotę, sięgającą głęboko w najciemniejsze zakamarki człowieczeństwa, dojrzałość w posługiwaniu się dostępnymi narzędziami i powściągliwość w nieszafowaniu modnymi rozwiązaniami, która cechować może tylko reżysera, chodzącego – jak Haneke – po tym padole już siódmą dekadę.  Wielokrotnie jednak te same elementy mi przeszkadzają, wydłużając film i czyniąc go tak ciężkostrawnym, że odbierającym niemalże apetyt. Co, swoją drogą, jest raczej dobrą oznaką – film wzbudza (jakieś) emocje, nie pozostawia neutralnym, prowokuje do refleksji, rozmów; to ważne. U Hanekego te emocje – i to emocje najcięższego kalibru – pojawiają się obligatoryjnie.

Piszę o takich drobnostkach, bo zupełnie nie wiem, jak ugryźć to, co pokazał Haneke w Miłości. Albo może wiem, tylko nie chcę o tym pisać, mówić, myśleć nawet, bo to niewygodne jest, smutne, przygnębiające. Sama opowieść, niespieszne tempo jej snucia, realizm bijący z każdej sceny, genialni wręcz i autentyczni przede wszystkim poprzez swoją dojrzałość (artystyczną, ale głównie jednak życiową) Riva i Trintignant (wyobrażam sobie, jak niezwykłe musiało być to dla nich doświadczenie) – wszystko to mówi właściwie samo za siebie. Mówi cicho, ale bardzo wyraźnie, tak wyraźnie, że nie sposób się przesłyszeć, nie zrozumieć, nie poczuć. I zupełnie nie może tu być mowy o tym, że czegoś tu po prostu zabrakło. Nie wiem, czego mogłoby tu zabraknąć. Czy prawda nie boli dostatecznie?

Chciałam napisać jeszcze coś mądrego (jakbym w ogóle do tej pory coś takiego popełniła), ale – tak, ja też popełniam tę głupotę i podczas pustki szukam inspirujących myśli w recenzjach innych filozofów – cofnęłam się do notki kolegi po fachu i… cóż. Facet zwyczajnie ukradł to, co chciałam powiedzieć i miesiąc temu opublikował to u siebie. Odsyłam, warto. Tutaj. Ode mnie o niepojętej i niemożliwie dobrej Miłości byłoby na tyle.

Czy polecam? Tak.