Rate this post

Od nowego Batmana nie uciekniecie przez najbliższy tydzień. Prawdopodobnie na co drugim blogu filmowym pojawi się recenzja, a w wiadomościach będą pojawiać się najnowsze notowania box office’ów, wykazujące kolejne rekordy, jakie film bije (na zmianę z doniesieniami o sprawie tego cholernego freaka, któremu padło na mózg w Denver). Usłyszycie też dużo różnych komentarzy: że nowy film Nolana robi ogromne wrażenie, ale że fabuła ma parę niedociągnięć, że nowy Batman to film epicki, że poprzednia część była dużo lepsza, że nikt nie jest w stanie przebić Ledgera i że Bane to nie Joker (serio?) i dużo innych wypowiedzi ludzi, którzy znają Batmana od podszewki i marudzą, że ktoś nie stworzył filmu zgodnego z ich wyobrażeniami. Ale wiecie co? Nie uciekajcie. Po prostu nadróbcie poprzednie części (jeśli jeszcze tego nie zrobiliście), by znać historię i idźcie do kina, by przekonać się, że Mroczny Rycerz powstaje to arcydzieło, a Christopher Nolan to w świecie kina Messi i Ronaldo w jednym. A może i więcej.

 

Minęło prawie 8 lat od ostatecznego – jak się wówczas wydawało – rozbicia przestępczości zorganizowanej w Gotham. Walka została okupiona stratami – ktoś musiał zginąć, by mógł żyć inny, ktoś został złoczyńcą, by inny był bohaterem. Dziś władze miasta szczycą się owocem tej trudnej potyczki – ustawą, dzięki której policja ma pełną kontrolę nad szalonymi jednostkami – jedynymi przestępcami, którzy jeszcze tu pozostali. Ale dzień sądu Gotham dopiero nadejdzie. Bane (Tom Hardy) – główny sprawca chaosu, jaki zapanuje w mieście – to inteligentny zawodnik, który wie jak walczyć nie tylko bronią, ale także manipulacją. Przed Bruce’m Waynem (Christian Bale) staje potężne wyzwanie: porzucić ponad 7-letnią żałobę po życiu, które mógł wieść i znów wejść w skórę tego wyklętego i ściganego, ale niezmiennie potrzebnego obrońcy Gotham. To koniec legendy. Czy miasto czeka nowy początek?Wszystko się wzięło i skomplikowało. Gotham, do którego wkracza Bane, to nie to samo Gotham, do którego wrócił z Ligii Cieni Bruce Wayne. To też nie to samo Gotham, w którym świrował Joker. To Gotham uśpione, Gotham, któremu powiedziano: „śpij spokojnie, ochronimy cię”, Gotham, które uwierzyło w to tak samo, jak pewna sprawowania kontroli była policja i władza miasta. Ale to wciąż Gotham. Miasto, w którym żyją normalni ludzie; w którym działa – mniej prężnie niż dawniej, ale zawsze – potężne Wayne Enterprises, wspierające wiele instytucji i organizacji, a w podziemiach swojej siedziby konstruujące w ramach oficjalnej komórki naukowej mniej oficjalne machiny i technologie; które potrzebuje swojego bohatera, kogoś, kto czuwa i jest gotowy walczyć, by ich ocalić. W ostatniej odsłonie historii (słowo „przygody” jakoś zupełnie tu nie pasuje, prawda?) o Batmanie Gotham wciąż jest głównym przedmiotem zainteresowania stron i ważnym bohaterem. Ale pojawiają się też niemal wszystkie postaci, które już poznaliśmy i które zdążyły nas do siebie jakoś ustosunkować. Mamy komisarza Jima Gordona (Gary Oldman), bogatszego o trudną walkę o swoją rodzinę i zmęczonego uwierającym kłamstwem, które musiał obwieścić miastu. Jest Alfred (Michael Caine), dla którego dobro panicza Wayne’a zawsze było ważniejsze niż dobro Gotham i który dziś – przeczuwając, co może się wydarzyć, stawia tę sprawę na ostrzu noża. Wciąż działa także Lucius Fox (Morgan Freeman), sprawujący pieczę nad machinami Batmana, nowymi projektami i WayneCorp w ogóle.

Oprócz starych znajomych pojawiają się jednak postaci nowe – zwykle bardzo niejednoznaczne, wprowadzające zamęt i przyciągające wzrok jak magnes. Bane – silny, brutalny i piekielnie inteligentny cyborg – nie jest, wbrew pogłoskom, kolejnym Jokerem. On nie niszczy dla przyjemności, dla samego niszczenia – jego działanie jest dokładnie umotywowane, a narzędzia, które obiera zdradzają głęboką znajomość ludzkiej psychiki. Selina Kyle (Anne Hathaway) – kobieta w przebraniu ponętnej kocicy (w filmie ani razu nie pada nazwa Kobieta-Kot) – to wyrafinowana oszustka, specjalizująca się w kradzieży biżuterii; wyszkolona, niezwykle sprawna fizycznie i arogancka piękność, której główną bronią jest ironia i wrodzony spryt. Miranda Tate (Marion Cotillard) to szalenie bystra i inteligentna kobieta, która jest w stanie swoimi drobnymi rękami podźwignąć imperium Wayne’a, dając mu nadzieję na stabilizację. Jedynym wyjątkiem jest tu John Blake (Joseph Gordon-Levitt) – niedwuznaczny policjant o niezbyt przyjemnym dzieciństwie, wierzący mimo to w ludzi, a szczególnie nietoperze, który odegra w całej tej historii bardzo ciekawą rolę…

No i jest on – Bruce Wayne, Człowiek-Nietoperz. Zgaszony, wycofany, ewidentnie złamany utratą osoby, w której widział swoje „jutro”, mający w czterech literach Gotham i zupełnie, jak się wydaje, nie tęskniący za swoim alter ego. A w gruncie rzeczy wciąż ten sam mroczny rycerz, na którego Gotham nie zasługuje, ale którego bardzo potrzebuje.

Film Nolana nie jest bajeczką o superbohaterze. Nie jest też żadnym fantasy z latającymi maszynami i ludźmi z mocami, które po prostu nie istnieją. To nowy gatunek z pogranicza dramatu, akcji, thrillera i science fiction (bardziej science niż fiction), w którym historia, motywy, psychologia postaci i cała warstwa merytoryczna zajmują tak samo ważne miejsce jak walka z wykorzystaniem najnowszych technologii, walka ludzi, potęg i – metafizycznie – dobra i zła. Jest tu, siłą rzeczy, sporo pościgów, strzelaniny i zabijania; są wątki kryminalne, śledcze i polityczne; jest nauka, ekonomia i duży biznes; ale jest też dużo życia po prostu – zwykłych i niezwykłych dramatów, humoru na niezwykle wysokim poziomie, a to wszystko okraszone symbolami i intertekstualnymi wycieczkami w znane (komiksowe) i nieznane. Wszystko to połączone ze smakiem, bardzo stylowo, dopracowane niemalże do perfekcji w taki sposób, że nie ma tu scen niepotrzebnych i postaci, które mogłyby zniknąć i nikt by ich nie zauważył. Każdy ma swoje 5 minut (czasem więcej), każdy zapada w pamięć, a niektóre sceny zwyczajnie miażdżą, zwłaszcza gdy zestawione są w zmiennej tonacji. Można się przyczepiać poszczególnych rozwiązań, marudzić, że to i to nie tak jak powinno, ale to, o czym trzeba bezwzględnie pamiętać, to fakt, że Mroczny Rycerz powstaje jest subiektywną interpretacją historii o Batmanie w wykonaniu braci Nolan i spółki. Że to ich głos, ich wyobrażenie, ich realizacja i niemądrym jest zarzucanie im czegokolwiek tylko dlatego, że nie odpowiada naszym oczekiwaniom. Batman to legenda. Zmierzyć się z nią z taką klasą, jak zrobił to Nolan, to tworzenie nowej historii.

Nie zabieram głosu w dyskusji, która część Batmana była lepsza i dlaczego właśnie druga. Dla mnie to nie ma znaczenia. Istotne jest to, że cała trylogia tworzy spójną całość i w żadnym wypadku nie można Nolanowi zarzucić niekonsekwencji. Wszystko ma tu znaczenie, wszystko ma tu sens, nic nie zostało stworzone tylko po to, by być i to być nierealne. To nie kolejna opowieść z cyklu: „No bez kitu, przecież to nierealne”. Cokolwiek możemy myśleć o Gotham i inwazji przestępców pokroju Jokera czy Bane’a, to wszystko ma naprawdę ręce i nogi – zarówno pod względem logicznym, jak i psychologicznym. Nolan nie stworzył po prostu drugiego sequela. On stworzył finał historii, która rozpoczęła się w siedem lat temu, finał, w którym wszystkie poruszone dotychczas wątki krzyżują się i rozwiązują. Majstersztyk.

Jedynym, jedyniusieńkim pytaniem (zarzucać nie śmiem) w temacie fabuły, które nieśmiało wznoszę ku twórcom, jest: „Co, u licha, stało się z Jokerem?!”. Ja wszystko rozumiem – Heath i jego tragiczna śmierć, niemożliwość podrobienia postaci czy wypuszczenia niewykorzystanych w dwójce scen z jego udziałem i tak dalej, niezręczność w powiedzeniu „b” po scenie, gdy Joker zawisł na linie pod obstrzałem jednostki specjalnej… Nie chciałam tego. Nie oczekiwałam powrotu, nie wyobrażałam sobie pojawienia się go, nie sądziłam, że zrobi się z tego coś niepowtarzalnego. Być może w tej kompletnej historii nie było na to miejsca, być może nie wiedziano, jak się za to zabrać, być może nie chciano dotykać tematu tak drażliwego. Ale jedna, maluteńka choćby wzmianka o tym, czy gnije w celi śmierci w wariatkowie pod szczególnym nadzorem, co wyczynia, no cokolwiek, co by dało jakiś znak widzowi, że pamięta się o bałaganie, który Joker narobił… Sama nie wiem…

Technicznie rzecz wydaje się być bez zarzutu. Nie jestem specem w zakresie montażu czy efektów specjalnych, nie będę więc bzdurzyła, jakie to wszystko jest perfekcyjne, bo uchybień – oczami laika – nie widzę. Jest to film widowiskowy, magnetyzujący, którego długość nie tylko nie przeraża, ale zachęca, by wyciągnąć ręce po jeszcze, który ogląda się w skupieniu, z otwartymi oczami i rumieńcami od początku do końca, nie nudząc się w żadnej minucie. I do tego z takimi kompozycjami – ale co myślę o Zimmerze doskonale wiecie. Kocham miłością dożywotnią.

Aktorstwo w nowym Batmanie to – czuję – sprawa, która mocno mnie w styczniu poróżni z pewną Akademią. Najchętniej obsadziłabym wszystkie kategorie odpowiednimi nominacjami, bezdyskusyjnie oddając statuetki Nolanowi (at last!) za reżyserię, jego bratu za scenariusz, a technikom za całe piękno, które wypracowali. Nie wierzę, że Bale zostanie doceniony choćby nominacją (bohaterowie serii jakoś rzadko goszczą w tym „zaszczytnym” gronie), ale bardzo chciałabym się mylić, bo aktor – choć jest go w tej części zdecydowanie mniej, szczególnie w masce – wciąż jest w tym fantastyczny. Zresztą, kto widział  (przynajmniej) Mechanika i Fightera nie powinien mieć żadnych wątpliwości co do jego kunsztu. Chciałam tu jeszcze o Michaelu Cainie, o Morganie Freemanie i o Gary’m Oldmanie, ale komu właściwie muszę udowadniać, jak wielkimi są oni aktorami? Mimo podeszłego już w przypadku dwóch pierwszych wieku i ogromnego doświadczenia ich wszystkich, wciąż są w stanie bez kiwnięcia palcem pokazać, kim są. Rewelacyjnym wyborem Nolana było obsadzenie w roli Seliny Anne Hathaway. W którejś zakładce piszę o jej potencjale i po tej roli chyba już nie muszę prorokować jej dalszej, niezwykłej kariery. To się już dzieje. Batmanowi dała świeżość, której bardzo tu brakowało (kobiety w historii o Batmanie to towar deficytowy) – świeżość kobiecości, zmysłowości i seksapilu, a przy tym sprawdzonego gracza. Zaskoczeniem była Marion Cotillard – nie jej dobre aktorstwo, bo tym mnie już dawno przekonała – której, jak to kiedyś czytałam, miało być w filmie raczej mniej niż więcej. A tu się okazuje, że występuje na równi z najrówniejszymi, i to w taki sposób… Absolutnym objawieniem jest, bez dwóch zdań, Tom Hardy w roli Bane’a. Porównywanie go do Heatha Ledgera jest chybionym pomysłem, bo Joker jest postacią nie do podrobienia i żaden inny filmowy bohater nie może się równać ani z samą kreacją, ani z jej realizacją w wykonaniu Ledgera. Joker Ledgera to legenda na wieki wieków i amen. Przed Hardy’m stało ogromne wyzwanie, ale Hardy nie schylił się po tę rękawicę, zapewne z szacunku do kolegi i z pokory przed jego talentem. Nie ujmujmy Hardy’ego i jego Bane’a w tę samą kategorię, co Jokera i Ledgera. A kiedy już nam się to uda, będziemy w stanie ocenić jego grę jako niepowtarzalną. Hardy to jeden z najlepszych aktorów swojego pokolenia. I niech mi ktoś powie, że nie. Zjawiskowe to wszystko, zjawiskowe.

Mogłabym tak długo. Nigdy chyba nie było tu tyle ekscytacji i niekontrolowanej egzaltacji. Mroczny Rycerz powstaje to pierwszy film w moim świadomym filmowo życiu, który w 100% spełnił oczekiwania, które wobec niego miałam (a były, wierzcie, naprawdę duże). To przewspaniałe uczucie siedzieć w kinie, podniecać się każdą sceną, zaspokoić apetyt i jednocześnie wyjść z ogromnym głodem i smakiem na więcej. Chris, wracaj z kolejnym dziełem, nie mogę się doczekać.

Czy polecam? A macie jakieś wątpliwości?