Nieaktualne, wiem. Bo ja wcale nie miałam zamiaru o filmie Webba pisać. Ba! Ja nawet nie planowałam go obejrzeć. Coś (a bardziej: ktoś) mnie jednak podkusiło i… Cóż. Nigdy nie byłam fanką ani komiksów, ani historii czy filmów o nadprzyrodzonych mocach i superbohaterach ratujących świat od rychłej zagłady. Nie znałam – i właściwie nie znam nadal – uniwersum Marvela, więc do Niesamowitego Spider-Mana nie ciągnęło mnie nic. Ale obejrzałam. Spodobało mi się. Tak po prostu – nic, o czym byłoby warto pisać. A później odkryłam ścieżkę Hornera, której – jak to się stało? – w filmie jakoś nie zauważyłam. I voila.
Peter (Andrew Garfield) odkrywa, że jest w posiadaniu nadprzyrodzonych mocy. Z wpisaną w naturę dobrocią i uczciwością, jest gotów poświęcić swoją codzienną beztroskę (i nie tylko), by chronić swoje miasto przed niebezpiecznym Jaszczurem. Wspiera go piękna koleżanka ze szkolnej ławki, Gwen (Emma Stone).
Opis trywialny, ale każdy pewnie orientuje się, w czym przecież rzecz. Jako bezczelny laik w temacie filmów o Człowieku-Pająku, nie jestem, naturalnie, w stanie porównać filmu Webba do poprzednich produkcji. Ale że wiele osób znajduje się w podobnej sytuacji i postanowiło swój „pierwszy raz ze Spider-Manem” przeżyć właśnie teraz, wiem, że takie świeże spojrzenie też jest potrzebne.
Niesamowitego Spider-Mana ogląda się całkiem dobrze. Cała historia przedstawiona jest w bardzo klarowny i konkretny sposób. Nic się nie dłuży, nie oburza i nie bawi (może z wyjątkiem niektórych dialogów między Peterem i Gwen – ach, te szkolne miłości), a to, co w jakikolwiek sposób niedomaga rekompensowane jest świetną realizacją. Od strony technicznej film Webba prezentuje się rewelacyjnie – ja zresztą uwielbiam wielkomiejską scenerię, a szybujący między oświetlonymi drapaczami chmur, nad błyskającym neonami miastem, superbohaterowie, zawsze robią na mnie wrażenie. Oczywiście, Peter Parker to nie Bruce Wayne, a Nowy Jork to nie Gotham, ale wizualnie jest to (ewentualnie) do przyjęcia. Kostiumy, scenografia – dopełniają efektu.
I muzyka. Muzyka, dla której wróciłam w pamięci do filmu i która jest obietnicą, że kolejna część przygód Spider-Mana, choćby się bardzo starała, czymś mnie zauroczy. Bo Horner nie zawodzi, nie potrafi. W moim uchu zajmuje stałe i stabilne miejsce – nie miażdży może tak jak Zimmer, nie porusza i nie zachwyca jak Desplat, ale zdobywa i tak, każdorazowo. Kilka utworów z filmu znalazło się w muzycznym zestawieniu kompozycji muzyki filmowej ubiegłego roku, którym męczę Was wraz z Szymalanem od jakiegoś czasu (i jeszcze troszkę pomęczymy), więc sami pewnie zorientowaliście się, że rzecz warta jest uwagi.
Tym, co czyni film Webba lekkim i przyjemnym w odbiorze, jest jasno sprecyzowany nastrój i odpowiednie tonowanie akcji. Nie ma tu miejsca na zbędny patos – sceny, które mogłyby kipieć od „superbohaterstwa” są przełamywane humorem czy kokieteryjną niezdarnością. Niezdarnością głównie emocjonalną, społeczną, towarzyską, świetnie zresztą zaprezentowaną przez duet Gardfield-Stone.
Cała opowieść nie angażuje może zbyt mocno, nie jest ani skomplikowana (pozory mylą, już to wiem), ani głęboka, ale wystarczająca, by dać kawałek przyjemnej rozrywki na niezobowiązujące, piątkowe popołudnie.
Czy polecam? Nawet tak.