Chciałam zacząć tak: są filmy, które odbierają mowę. Wciągają od pierwszej do ostatniej minuty, zapierają dech w piersi, zachwycają, spajają z opowiadaną historią i jej bohaterami i powodują, że już podczas seansu żałujemy, że to spotkanie kiedyś się skończy. Ale powiedzieć tak o Ostatniej rodzinie to jakby trochę za mało. To film, który wyznacza nową jakość w polskim kinie. Kompletny, skończony, piekielnie świadomy siebie, niewymagający komentarza, a jednocześnie wywołujący galop myśli i emocji.
Na początku trzeba jednak wnieść pewne zastrzeżenie. Ostatnia rodzina będzie miała dwie grupy widzów. Pierwszą stworzą miłośnicy twórczości Zdzisława Beksińskiego lub pracy dziennikarsko-artystycznej jego syna, Tomka. Będą, w większości, oczekiwać, że film rzuci nieco więcej światła na źródła oryginalnej, niepokojącej, hipnotyzującej pracy twórczej pierwszego, pokaże ten niezwykły proces tworzenia, kreowania nowego świata albo – w przypadku Tomka Beksińskiego – będą mogli zajrzeć nieco głębiej w skomplikowaną psychikę i złożoną osobowość tej postaci, która czyniła tytułową ostatnią rodzinę jeszcze mniej banalną. Drudzy o tych postaciach nie będą wiedzieć nic lub bardzo niewiele – dla nich historia Beksińskich to biała karta, której wypełnienie będzie fascynującą przygodą. Odbiór filmu na poziomie fabuły przez obie te grupy będzie zgoła inny.
Trzeba jasno powiedzieć – i może to być pewne ostrzeżenie dla fanów sztuki Beksińskiego, które pozwoli im uniknąć rozczarowania – że film Jana P. Matuszyńskiego nie jest filmem o twórczości sanockiego artysty w ścisłym znaczeniu tego słowa. Oczywiście, ona się nieustannie w toku akcji przewija, uwydatnia się w kilku bardzo wymownych scenach ukazujących pracę malarską Beksińskiego, rozmowy o sztuce, sprzedaż jego obrazów, ale jest to wszystko raczej kontekstem dla losów rodziny niż pierwszoplanową historią. Ale – co istotne, a, jak sądzę, pomijane przez krytykujących taki pomysł na scenariusz filmu – fakt, że malarstwa artysty jest tu niewiele nie oznacza, że praca twórcza Beksińskiego została potraktowana po macoszemu czy wręcz zignorowana. Nie trzeba być alfą i omegą, by wiedzieć, jak bardzo to, co robimy wpływa na to, kim jesteśmy (w przypadku artystów ten wpływ jest może jeszcze bardziej intensywny i wyraźniejszy), ale trzeba pamiętać, że twórczość Beksińskiego to nie tylko malarstwo, to także rysunek, rzeźba, ale nade wszystko fotografia, a w ostatnich latach życia także grafika komputerowa i prace bazujące na możliwościach nowych technologii i sprzętu audiowizualnego (dzięki filmowaniu rzeczywistości możemy dziś w takim stopniu w ogóle odtworzyć życie Beksińskich). A tej jest w Ostatniej rodzinie o wiele więcej i fantastycznie pokazuje ona głód poznania Beksińskiego, jego ciekawość różnorodności form. Ciekawość to zresztą słowo-klucz jego codzienności – film świetnie pokazuje, że artyście zarówno w powszedniości, jak i wyjątkowości sztuki przyświecało niekonwencjonalne zaciekawienie światem. Znamienne są jego słowa, gdy pytany o to, dlaczego tworzy tak przerażające, smutne dzieła odpowiada zaintrygowany, że fakt, iż nie są wesołe, nie oznacza, że są smutne. Analogiczny niedosyt mogą mieć fani Tomka Beksińskiego, ale nie można zapominać, że to dramat rozpisany na trzy osoby, a przy przy poplątanej osobowości i wręcz nad-byciu Tomka można by (i warto!) stworzyć zupełnie osobny film dla choćby tej postaci.
W warstwie fabularnej jest to więc raczej dramat rodzinny, złożona biografia członków rodziny Beksińskich, właściwie zbiór jej niewielkich fragmentów, pokazujących wprawdzie zmiany, jakie podyktował upływ czasu i dojrzewanie bohaterów, ale nie wyjaśniających ich źródeł. Beksińskich poznajemy w sile wieku, gdy Tomek nie jest już małym chłopcem, tylko wulkanem, rozlewającym lawę swojej ekspresji życiowej na cały dom. Nie ma tu spektakularnych zwrotów akcji w klasycznym rozumieniu tego słowa, ale jest całe mnóstwo kameralnych zdarzeń, które czynią tę historię napiętą, intensywną, nieoczekiwaną, skąpaną w dusznej, niekomfortowej, a jednocześnie dziwnie znajomej i tak bardzo ludzkiej atmosferze. Ta naturalność, realizm fabularny jest zresztą jednym z największych atutów tej historii. Przedstawienie rodziny, w szczególności Zdzisława, jako ludzi ludzi z krwi i kości, mających swoje dziwactwa, rytuały, niekontrolowane reakcje, potoki nachodzących na siebie słów – to perła scenopisarstwa (na płaszczyźnie słowa) i aktorstwa (gra). Tym Ostatnia rodzina wygrywa na całej linii.
O ile jednak podejście do biografii Beksińskiego może wywołać różne reakcje, o tyle nad poziomem artystycznym filmu nie ma właściwie zbędnej dyskusji. Powiedzieć, że Ostatnia rodzina to film dobry, bardzo dobry to naprawdę spore uproszczenie. To zdecydowanie nie jest czas na to, by nazywać ją arcydziełem – bo to miano przyznaje historia i dystans, z jakim patrzymy na dzieło, a i mówienie o tym tu i teraz to prosta droga do wyrządzenia zawodu sporej części widzów, oczekujących czegoś przekraczającego ich wyobrażenia. Ale nie sposób nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że to film w pewien sposób przełomowy, wyznaczający polskiemu kinu, a już na pewno filmowym biografiom nowy kierunek. To chyba dlatego tak bardzo zdumiewa fakt, że reżyserem filmu jest niespełna 32-latek. Rzadko spotyka się takie debiuty, ale gdy taki talent się objawia, warto inwestować w niego wszystkie pochwały świata, by dalsza twórczość tylko zwiększała jego bogactwo.
Tak naprawdę na najwyższe laury zasługuje jednak nie tyle Jan P. Matuszyński, co Robert Bolesto, scenarzysta Ostatniej rodziny, który ma na swoim koncie dwa arcyciekawe scenariusze – jeden do interesującego Hardkor Disko, drugi do podbijających świat Córek dancingu. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni każda osoba odbierająca nagrodę za pracę przy filmie, dziękowała właśnie jemu, człowiekowi stojącemu nieco z boku tego zamieszania, wspominanego w krytyce niejako na marginesie. A przecież to on przepisał tę trudną historię na materiał filmowy, to on przetransportował osobowości Beksińskich na charaktery filmu, spędził z Beksińskimi (a właściwie materiałem, który pozostawili po sobie) osiem lat swojego życia. Andrzej Seweryn, odbierając statuetkę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską, powiedział, że nie byłoby Zdziska, gdyby nie fantastyczny rysunek postaci Roberta Bolesto. Warto pamiętać, że aktorzy i prowadzący ich reżyser (nawet tak dobrze jak Matuszyński) to tylko połowa zgranego zespołu.
Choć nie da się ukryć, że to aktorstwo właśnie zachwyca w filmie najbardziej. Andrzej Seweryn notuje jedną z najlepszych ról w swojej karierze, a przecież to aktor niemłody i mający na swoim koncie wiele świetnych kreacji. Jego Zdzisek Beksiński to nie tylko intrygujący artysta, ale i ciekawy świata, dowcipny i zupełnie zwyczajny facet chodzący po domu w kapciach, którego nie sposób nie polubić i z którym chciałoby się żyć, mieszkać, rozmawiać albo choćby obserwować. Wspaniały duet tworzy z nim Aleksandra Konieczna, grająca w Ostatniej rodzinie Zośkę, żonę Zdzisława. To kameralna, nieco wycofana, ale niezwykle wymowna i prawdziwa rola, która jest prawdziwą duszą filmu. Odtwórca postaci Tomka, Dawid Ogrodnik, to z kolei spore wyzwanie dla widza nieprzyzwyczajonego do pewnej aktorskiej maniery i sposobu interpretacji aktora. Ogrodnik to przykład aktora absolutnego zaangażowanego w swoją postać (porównać go można do Christiana Bale’a czy Eddiego Redmayne’a), nie tylko ją grającego, ale stopniowo się nim stającego, żyjącego i oddychającego skórą bohatera, zatracającego się w grze i swojej postaci. Tak było w Jesteś Bogiem, gdzie wcielił się w postać Rahima, tak było w pięknym Chce się żyć i tak jest też tutaj. On cały jest Tomkiem Beksińskim. I choć początkowo chaos, który wprowadza na scenę wydarzeń i jego niesamowita ekspresja obecna w mimice, gestach, tonie głosu, zachowaniu może przerażać, nawet drażnić, to z każdą kolejną minutą Ogrodnik udowadnia, że jego gra to przemyślany, wynikający z jego wrażliwości i świadomości postaci wybór. Oglądanie i słuchanie (gwara!) całej trójki to cudowne doświadczenie.
Mogłabym o Ostatniej rodzinie mówić i pisać godzinami, bo też dawno film – w ogóle, ale polski w szczególności – nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia. Żal, że nie zdecydowano się wystawić go jako naszego oscarowego pewniaka, ale jestem przekonana, że świat o filmie usłyszy jeszcze sporo, a czekanie na kolejny projekt Matuszyńskiego (może w duecie z Bolesto?) zacznie przypominać wyglądanie filmów takich twórców jak Smarzowski (któremu zresztą reżyser dziękował ze sceny w Gdyni jako temu, bez którego entuzjazmu i wiary w projekt nie byłoby filmu). Życzę tego jemu i polskiemu kinu z całego serca.
Oczywiście, Ostatnia rodzina – parafrazując słowa Zdziska – nie jest filmem radosnym, ale to wcale nie oznacza, że jest filmem smutnym. Przeciwieństwa nieustannie się zresztą w tej historii przeplatają, humor balansuje na granicy makabry, w chaos wkracza niczym niezmącony spokój, wielkie sprawy mieszają się z błahostkami. To przekłada się też na odbiór filmu, przeżywanego jako film jednocześnie niespektakularny, skromny i wyjątkowy, efektowny. W ostatecznym rozrachunku, mimo sporej dozy inteligentnego humoru (słowne gagi w filmie są kapitalne), to film przeraźliwie smutny, poruszający ważne, uniwersalne, ale jednocześnie bardzo trudne motywy, pełen bolesnych zdarzeń i niespokojnych emocji. Pokazujący, że za każdym dziwactwem kryje się proza życia i to ona ma najważniejszy wpływ na to, kim jesteśmy.
Czy polecam? Całym sercem.