50? 100? 500? Może 1500? Ile osób powinno przyjść na twoją imprezę, żebyś był cool? Thomasowi – który stanął przed tym problemem – wydaje się, że 50 to zdecydowane maksimum. Costa – sprawca rzeczy, którą oglądamy w Projekcie X, jest realistą i wie, że potrzeba duuużo więcej. Szczególnie, gdy na korytarzu szczycą cię przydomkiem „loser”. Desperacka potrzeba akceptacji. Młodość. Zabawa. Albo nie: kontrola i wartość (nie)przekraczania granic. Można tak. Ale po co. Projekt X to nie jest film, w którym trzeba szukać głębi i uniwersalnych problemów ludzkości. Więcej: to nie jest film, nad którym w ogóle trzeba myśleć. Nie popłaczesz ze wzruszenia, nie posikasz się ze śmiechu, nie wyniesiesz z tego zbyt wiele, ale za to naoglądasz się ludzi odjechanych w kosmos i odpałów, których nie powstydziłby się Jackass. W sam raz na odmóżdżenie.
„Thomas to słodki dzieciak, ale to… frajer” – mówi o głównym bohaterze jego ojciec, gdy zatroskana mamusia z niepokojem zostawia swojego syna samego w domu na caaaały… weekend. Thomas (Thomas Mann) może i frajerem jest, ale za to ma fajnych kolegów – Costę (Oliver Cooper) i J.B. (Jonathan Daniel Brown) – którzy postanawiają wreszcie skończyć z byciem pokrakami i urządzić kumplowi najlepszą imprezę urodzinową, o jakiej ktokolwiek słyszał. W kilka godzin zdobywają wszystko, co jest nieodzownym elementem dobrej domówki: jest co wypić, jest co popalić i jest przy czym potańczyć. Do tego odpowiednia reklama, parę gadżetów i… ta impreza nie może skończyć się na potańcówce w ogrodzie. Melanż szybko wymyka się spod kontroli i zaczyna się totalna demolka.
Muszę przyznać, że miałam olbrzymie opory przed obejrzeniem tego filmu. Raz, że bardzo ostrożnie wybieram komedie w ogóle, bojąc się niestrawnych papek i gniotów, po których pozostaje jeden wielki niesmak i złość z powodu straty czasu; dwa, że – no umówmy się – współczesne komedie, szczególnie te bazujące na rozrywkach kategorii wiekowej 16-25, są raczej niskich lotów. Co innego taki Kac Vegas, który jest może infantylny i głupawy, ale te właśnie „wady” w zgrabny sposób zmienia w zalety, sprawiając, że opadają ręce, nogi i wszystko, co jeszcze opaść może, i jest po prostu zabawnie. Informacja, którą podano na plakacie Projektu X – że jest to produkcja twórcy Kac Vegas – była świetnym pomysłem, bo dawała nadzieję, że to będzie coś może nie równie dobrego i kultowego, ale przynajmniej nie odstającego od „normy”, tyle że dla trochę młodszej może publiczności (tak żeby z bohaterami utożsamili się nastolatkowie, a nie wieczni chłopcy, na których już przyszedł czas). I, wow, okazało się, że wreszcie coś nie jest reklamą na wyrost. Zarówno ta informacja, jak i hasła reklamowe i trailer, pokazują dokładnie to, co później dostajesz – kompletne i całkiem zabawne odpały i totalną, trochę przerażającą, zadymę. A najlepsze w całej tej demolce jest to, że oglądamy ją sobie z wygodnych, nieobrzyganych foteli i nie musimy się martwić żadnymi konsekwencjami;)
Wszystko to podane w bardzo lekkostrawnej formie, dość zresztą realistycznie, i nawet te cyfrowe, amatorskie kamery jakoś nie drażniły. Nie ma tu wprawdzie nic odkrywczego: pusty dom z basenem i kazanie ojca, by niczego nie ruszać pod jego nieobecność, aż się prosi o publiczne spożytkowanie tak korzystnych do imprezowania warunków. Wszystko też jest tak jak być powinno: jest dużo alkoholu, dragów, seksu i gołych panienek. Może to trochę demoralizujące i nieprzyzwoite, ale ja tam się nie poczułam zgorszona (a i Thomas ostatecznie wcale nie wygląda na nieszczęśliwego). Koniec końców, ani się nie wynudziłam, ani mi się nie dłużyło, trochę się pośmiałam, trochę poniedowierzałam – ogólnie bawiłam się całkiem nieźle i tylko trochę czasem przykro, że się nie jest po tej drugiej stronie ekranu;)
Czy polecam? W ramach kuracji odmóżdżającej, dla nie takich jeszcze staruszków i na lekki filmowy wieczór z rozrywkowym tytułem – jak najbardziej tak.
PS. Pies i sąsiad z wąsami zdecydowanie wymiatają:)