Filmy Farhadiego nie są filmami, o których chce się mówić i pisać tuż po seansie. Każdy, kto choć raz dał mu się wciągnąć w konstruowane przez reżysera z najwyższą wirtuozerią ludzie dramaty, wie, że o tych historiach się po prostu myśli. Dużo i długo, bardzo powoli przeżuwając kolejne ich fragmenty, trawiąc tak dyskretnie, by żaden z ich smaków nie uleciał zapomniany. A przecież są to rzeczy do bólu gorzkie, trudne, bolesne, niewygodne. Tyle, że ten dyskomfort to jedno z tych filmowych wrażeń, po które się do kina chodzi, których się wyczekuje jak największej przyjemności, pozwalając ranić i mieszać w głowie. Przeszłość nie jest wyjątkiem. Jakkolwiek by próbować kwestionować przedstawioną tu opowieść, gdzie by nie szukać luk i niekonsekwencji, nie można Farhadiemu odmówić maestrii w budowaniu napięcia z czystej, niepozornej tkanki ludzkiego życia.
Ahmad (Ali Mosaffa) cztery lata temu opuścił Francję i wrócił do swojej ojczyzny, Iranu. W Europie zostawił żonę, z którą przestało mu się układać i jej dwie córki. Kiedy ta decyduje się zakończyć separację i sfinalizować rozwód, Ahmad wraca, by podpisać papiery rozwodowe i załatwić sprawę w przyjaźni. Na miejscu okazuje się, że nowe życie Marie (Bérénice Bejo) wcale nie jest usłane różami. Ahmad zostaje bezwolnie wciągnięty w szereg rodzinnych nieporozumień i tragicznych sekretów.
Farhadi jest chyba jedynym twórcą, który nic nie zmieniając, cały czas tworzy coś nowego. Zazwyczaj nie czytam recenzji obejrzanego filmu zanim sama go nie opiszę, ale te słowa Marcina Pietrzyka zatrzymały mój wzrok, gdy przyglądałam się nazwiskom obsady Przeszłości. Zatrzymały nie bez powodu: ta myśl właśnie dominowała w mojej głowie podczas seansu i tuż po nich. Oglądając Przeszłość, nie sposób bowiem oprzeć się wrażeniu, że… to już było. Kameralny dramat rodzinny z rozstaniem w roli głównej, którego konsekwencje najboleśniej dotykają dzieci, to zdecydowanie jeden z najbardziej zaprzątających głowę Farhadiego tematów. Ale gdy za tą refleksją całymi stadami idą analogie przychodzi taki moment, gdy myślisz: „To tak samo jak tam, a jednak… zupełnie inaczej”. To niezwykła cecha i atut irańskiego reżysera: być konsekwentnym nie tylko w stylu, ale i tematyce filmów, a jednocześnie za każdym razem podawać danie świeże, estetyczne i smakujące przynajmniej tak dobrze jak poprzednie.
Rozstanie przybiega bowiem na myśl jako pierwsze. Nic dziwnego – ubiegłoroczny laureat Oscara w kategorii film nieanglojęzyczny nie tylko został obsypany nagrodami na całym świecie, ale i dał się nam, Polakom, poznać od innej strony: sprawcy klęski ojczystego W ciemności. Kto jednak irański tytuł nadrobił, ten doskonale wie, że sukces Rozstania nie był przypadkowy i nie bez przyczyny świat na filmy Asghara Farhadiego czeka z niecierpliwością i wielki apetytem. Przeszłość nie jest od Rozstania ani lepsza, ani gorsza. Jest inna.
Dramat, którego świadkami czyni nas reżyser, spokojnie mógłby posłużyć za fabułę miniserialu. Niepozorna sytuacja komunikacyjna przeradza się w wielopłaszczyznową historię, w której istotna jest właściwie każda nić. Tu nie ma miejsca na przypadek. Nikt nie robi tu nic bez powodu, każda decyzja, myśl, każde słowo i każdy gest są tu umotywowane fabularnie, ilustrują osobowość bohatera, wskazują na jego przeszłość. No, właśnie, przeszłość. Lakoniczny, niewiele mówiący, a w kontekście fabuły tak wymowny tytuł posłużył Farhadiemu jako punkt wyjścia i – paradoksalnie – punkt dojścia. Przeszłość jest bezpośrednią motywacją przyjazdu do Francji Ahmada, za przeszłością wciąż ogląda się Marie, przeszłość odbija się czkawką młodziutkiej Lucie (Pauline Burlet), przeszłość jest kluczem do przyszłości dla Samira (Tahar Rahim). Uwikłani w to, co było, bohaterowie Farhadiego robią krok do przodu tylko po to, by zrozumieć, że nie da się wymazać minionego, że nasze jutro to owoc dnia wczorajszego.
Tę historię można rozkładać na czynniki pierwsze godzinami. Nie czas i nie miejsce na to. Tak jak nie da się w kilku zdaniach nakreślić skomplikowanej natury i bagażu życiowych doświadczeń tej garstki bohaterów, z którymi mamy okazję się zapoznać. Hermetyczny Ahmad (bardzo przyzwoicie oddawany przez jedynego aktora z kraju Farhadiego), o którym niewiele właściwie wiadomo, uparcie prezentowany jest w odniesieniu do innych bohaterów. Impulsywna Marie (zachwycająca Bejo, niemająca nic wspólnego w grze z ubiegłoroczną rolą Peppy w Artyście i prawdopodobnie zasługująca na nominację do Oscara za tę rolę dwukrotnie bardziej niż rok temu) zupełnie nie radzi sobie ze swoim kolejnym życiem, bezwiednie podkopując fundamenty dojrzewania swoich córek. Lucie – ta starsza – każdego dnia oddycha nieufnością i lękiem, że błędy matki znów wypiszą na jej życiu rany. Naïma (Sabrina Ouazani), wplątana w ten dramat w zupełnie nieoczekiwany sposób, w obronie własnej dumy i czci traci grunt pod nogami. I wreszcie Samir – traktowany, także przez widzów, jak intruz, niebudzący sympatii jako partner i ojciec, a finalnie stawiający wszystkich w okrutnie niewygodnej sytuacji poznawczej. Krótki katalog, niekończąca się lista cech.
Wybierałam się na tę Przeszłość prawie 1,5 tygodnia. Wiedziałam, na co się piszę. Byłam pewna, że nie wyjdę z kina rozczarowana. Ale ogarnięta jesienną chandrą, złościłam się na Farhadiego, że „każe” mi być ze sobą aż 2 godziny. Tyle że w jego przypadku te 2 godziny to dokładnie tyle, ile trzeba, by poruszana historia zostawiła we mnie (w tobie, w was) ślad, by zarysowana sytuacja przestała być jakimś tam nieporozumieniem, a bohaterowie dalekimi mi ludźmi o nieskomplikowanych osobowościach. Te 2 godziny to dokładnie tyle, by wciągnąć bardziej niż niejeden thriller, zaangażować więcej niż najlepszej jakości dramat psychologiczny, zachwycić jak pierwszy z listy klasyków. Tak po prostu.
Czy polecam? Tak.