Bardzo mnie ucieszyło – nie wiem właściwie, dlaczego tak bardzo, co najmniej, jakbym spodziewała się fabularnego bałaganu – że jest konkretna, mająca swój początek i koniec, historia. Że jest „teraz”, którego niewiadoma intryguje, że są retrospekcje, które pozwalają teraźniejszość zrozumieć, że jest mniej lub bardziej przewidywalny finał. Lubię czasem być przez reżysera prowadzona za rękę. Nie zawsze, wiadomo. Czasem fajnie tak pozaglądać w zakamarki fabuły, skorzystać z furtki, jaką twórcy zostawili dla własnej wyobraźni i potrzeby odkrywania nowych rzeczywistości. Ale akurat z Almodóvarem jest inaczej. Też nie zawsze, ale najczęściej jednak lubię, gdy prowadzi mnie w te speluny, ciemne uliczki, pełne alfonsów, prostytutek i transwestytów, domy, w których z bliska popatrzeć mogę w obrzydliwe twarze pedofilów, gwałcicieli czy opętanych obsesją i sprawiających wrażenie zwyczajnych ludzi potworów. Taka filmowa fantazja zastępcza. Fantazja w cudzysłowie, bo – jasna sprawa – ani mi się marzy o brataniu się z takowymi typami, chodzi raczej o stworzenie możliwości skonfrontowania się z pewnymi schematami, z którymi wciąż nie dajemy sobie rady. Tak więc bardzo ten porządek był fajny, bardzo mi potrzebny. I to dozowanie napięcia, ale nie po to, by później storpedować, ale po to, by widz na sekundy przed znaczącą sceną, domyślił się, co tu się za chwilę wydarzy i pozostał w niemym olśnieniu przez czas jej trwania. Ciekawe to wszystko, że mimo przejrzystości fabuły, udało się Almodóvarowi wzbudzić we mnie pytania i – to było najlepsze – tak wciągnąć mnie w pozorny spokój akcji, że zupełnie szkoda mi było czasu na wybieganie naprzód i pytanie o finał. A finał przecież był, mówią, że typowy, ale czy normalne, ludzkie to od razu typowe?
Elena Anaya nazywana jest szumnie nową muzą Almodóvara. Dlaczego? Jest zaledwie rok młodsza od Penélope Cruz, grała dopiero w jednym głośnym filmie reżysera (Porozmawiaj z nią), jest od Cruz zupełnie inna pod wieloma względami. Po co tak szufladkować? Bo Very nie gra, ciężarna podczas kręcenia zdjęć do filmu, Cruz, od razu trzeba szukać jej zastępstwa? Nie bronię Cruz, nie zachwyca mnie jej uroda, nie zawsze porywa mnie swą grą, nie żywię w stosunku do niej żadnych skrajnych emocji, ale ekspresji odmówić jej nie można i Almodóvar dosknale o tym wie. Może więc dlatego właśnie Anaya, której posągowa piękność i równie posągowy spokój, niezwykle płynnie przechodzący w przeróżne emocje (szczególnie ich pełne są oczy), nie Cruz, której – przyznajmy szczerze – wyrazistość pulsuje w każdej żyłce jej ciała, została wybrana do roli Very. Poza tym było dobrze. Banderas i Marisa Paredes to starzy wyjadacze kina Almodóvara, jak zwykle na swój sposób piękni i wysublimowani, a Roberto Álamo… Roberto Álamo po prostu trzeba zobaczyć…
Muzyka Alberto Iglesiasa jest cudownym dopełnieniem wyrafinowanej i, również, wyrachowanej opowieści o akcie (s)tworzenia, ludzkim demiurgu, w którym płynie krew tragicznego szaleńca, makabrycznej ingerencji w naturę, pełnej zmysłowości walceo własną tożsamość. Piękne kompozycje Iglesiasa czasem ulatuję w toku akcji. U Almodóvara mają szansę stać się jednym z bohaterów. I wykorzystują ją.
Mogłabym długo, bo wiele we mnie ciepłych uczuć i z jednej strony zaspokojonych, z drugiej wołających o jeszcze potrzeb. Ale lepiej obejrzeć. Nie dla wszystkich to film. Wiemy zresztą od dawna, że – będę to powtarzać jak mantra – Almodóvara się kocha albo nienawidzi, Almodóvar zachwyca lub obrzydza, a może nawet Almodóvar i zachwyca, i obrzydza, i właśnie dlatego tak zapiera dech…
Czy polecam? O, tak…