Rate this post

Mieć taki proces, znaczy – już go przegrać, powiedział wuj Karol o tragedii, jaka przytrafiła się Józefowi K. z Procesu Kafki. Ta myśl świetnie oddaje wagę sytuacji, w jakiej znalazł się bohater filmu Żaka, a fakt, że obie te historie dzieli ponad 100 lat, przyprawia o jeszcze większe przygnębienie niż jednostkowe losy tych postaci razem wzięte. Totalitaryzm ma się dobrze. A ty nigdy nie wiesz, czy nie staniesz się kolejnym Józefem K.

Wareckiemu (Tomasz Sapryk), który w południe poprzedzające noc sylwestrową utknął wraz z żoną na parkingu przed tytułowym supermarketem, nawet przez myśl nie przeszło, że ten dzień zmieni w ich życiu wszystko. Przyłapany przez pracowników ochrony na domniemanej kradzieży, staje się dla szefa firmy (fantastyczny jak zwykle Marian Dziędziel) idealną podkładką dla nierzetelnych działań. Wina? Niepewna. Obrona? Niemożliwa.

 

Supermarket to nieśmiała (i kolejna) próba zmetaforyzowania totalitaryzmu w skali mikro. I gorzka refleksja nad pokłosiem komunizmu, PRL-owską mentalnością, w której układy, donosy i podział społeczeństwa na silnych (władza) i słabych (lud) to ciągle najważniejsze wartości. Ten aspekt filmu świetnie zresztą wybrzmiewa w zderzeniu z postawą przedstawiciela młodego, wychowanego w nowej Polsce Himka, który próbuje uciec od pnieciekawej sytuacji rodzinnej w pasję, a pracę i związane z nią relacje traktuje na tyle swobodnie, na ile pozwala mu to konieczność zadbania o własne kieszonkowe. Choć jego postać jest słabo zarysowana, a wątek poprowadzony chyba najmniej udolnie, jest idealnym kontekstem dla postaci Jaśmińskiego – typa, którym chciałoby się potrząsnąć, wyprać i odwirować. A i to pewnie by nie wystarczyło, żeby dać upust złości i obrzydzeniu moralnemu, które kotłują się w środku podczas seansu.

 

Strasznie szkoda, że film Żaka przeszedł bez echa, a ci, którzy poświęcili mu swój czas, ocenili go tak negatywnie. To prawda, że Supermarket nie jest wolny od błędów, wbrew pozorom jednak nie można odmówić mu spójności, nawet jeśli fabuła, sposób jej prowadzenia i ostateczny wydźwięk filmu tchną absurdem. Dla mnie ta niedorzeczność – historii, postaci, drugiego planu (wątek szumnie nazywany przez krytyków miłosnym czy artystycznej duszy jednego z bohaterów) – jest największą siłą filmu. Nie – bardzo dobrego, ale całkiem niezłego i przy okazji ładnie odklejającego Żaka od łatki reżysera wyłącznie prostych, miłosnych opowieści.

Czy polecam? Tak.