Nie trzeba być ani pruderyjnym, ani wyrafinowanym, by nie mieć po drodze z humorem Setha MacFarlane’a. Wulgarne, seksistowskie, sprośne, czasem wręcz ordynarne i bardzo niesmaczne żarty są cechą charakterystyczną jego stylu, wyróżnikiem wszystkich jego produkcji – od animowanego Family Guy aż po perypetie ożywionego misia, tytułowego Teda właśnie. I tak jak nie muszą się wszystkim podobać, tak naturalne jest, że czasem wywołują uśmiech, szczególnie gdy serwowane są w czasie, gdy lekka rozrywka jest wszystkim, czego potrzebuje zmęczony pracą/sesją i upałami widz. O ile jednak Ted dostarczał pod tym względem wyjątkowo przyswajalny zestaw dowcipów, o tyle w jego kontynuacji MacFarlane po prostu przesadził. I wcale nie chodzi wyłącznie o niewybredne żarty.
Ted 2 jest po prostu nudnym filmem. Brak pomysłu na dalsze losy ożywionego misia kłuje w oczy już na starcie, gdy sceny wiążące film z poprzednią częścią trwają nawet kilka minut i żywo przypominają wokalne, niezbyt udane popisy MacFarlane’a podczas prowadzonych przez niego dwa lata temu Oscarów. Idea przewodnia Teda 2 – jakkolwiek logiczna z punktu widzenia rozwoju fabuły i na dobrą sprawę, pomijając jej absurdalność, (świadomie przyjmujemy konwencję postrzegania pluszowego misia jak każdego innego, ludzkiego bohatera filmu), całkiem ciekawa – wyczerpuje się zaskakująco szybko, a akcja wkracza na zupełnie inne tory. Niestety, są to tory, po których autor filmu już nas zabrał na komediową przejażdżkę. Było sympatycznie i zabawnie, ale za drugim razem to już nie działa. Element zaskoczenia w przypadku komedii ma kluczową rolę, tego nie da się po prostu przeskoczyć (no, chyba że chodzi o Friends). A nawet jeśli, to jest to zaskoczenie smutne, bo wiąże się ze smutną refleksją, że zabrakło tu nie tylko świeżości, ale przede wszystkim pokory. Bo skoro nie potrafię wymyślić nic nowego i wikłam swoich bohaterów w dokładnie te same kłopoty, co wcześniej, zmieniając wyłącznie lokalizację, to trochę jednak nie szanuję – swojego czasu, pakowanych w produkcję milionów i widzów wreszcie (na końcu, bo kto by się nami przejmował).
Żarty w drugiej części Teda są żenujące. I nie mam tu na myśli wyłącznie klozetowych wygłupów z obowiązkowymi wydzielinami ciała na pierwszym planie – oglądałam, na swoje nieszczęście, macfarlanowski Milion sposobów jak zginąć na Zachodzie, również, o czym wolałabym zapomnieć, Movie 43 i jeszcze kilka gorzej obsadzonych tytułów, wiem więc, jak obrzydliwe mogą być takie gagi. O wiele bardziej rozczarował mnie brak tych zdrowych, generowanych przez komizm sytuacyjny żartów, z których śmianie się jest zwyczajnie spontaniczne i przyjemne. W Tedzie, w którym nie brakło przecież także gagów kloacznych (choćby pamiętna konfrontacja Mili Kunis z zawartością dywanu), było ich co najmniej kilka, by wspomnieć tylko o thunder buddies song czy poszukiwaniu przez Teda pracy. W jego drugiej części żarty są zwyczajnie nieśmieszne.
Ale najbardziej niepokojące są zwroty, jakie MacFarlane czyni w tonacji akcji. Przy całej świadomości konwencji, w którą wpisana jest ta historia, pamiętając cały czas, że mamy do czynienia z komedią i nie powinniśmy niczego, co dzieje się z bohaterami brać na poważnie, przeskoki ze scen celujących w rozbawienie widza do scen śmiertelnie (dosłownie) poważnych czy wręcz mieszanie ich mocno mnie jednak konsternuje. Wkraczamy tu już trochę w szeroką i nośną dyskusję o tym, z czego w popkulturze można, a z czego nie powinno się żartować. Wiele tu zależy od wrażliwości i doświadczeń widza, ale jednak pewne epizody – jak choćby ten w klinice czy podczas wykrzykiwania haseł o 11 września – w ogólnym nawet oglądzie są jednak bardziej kontrowersyjne niż zabawne. Oczywiście, o to też chodziło. Pytanie tylko, czy to kupujemy, czy idziemy do kina na komedię po to, by zastanawiać się, czy to miał być żart, czy mamy się śmiać, płakać czy oburzać i wyjść z kina z dużym niesmakiem.
Daleka jestem od nadbudowywania tu jakiejkolwiek ideologii. Nie czuję potrzeby tracenia czasu na intelektualizowanie czegoś, co z definicji nie miało dostarczyć mi żadnych wrażeń artystycznych, a wyłącznie rozrywkę. Kiedy jednak duże oczekiwania przykrywa jeszcze większe rozczarowanie, poszukiwanie powodów takiego stanu rzeczy wydaje się naturalną koleją rzeczy. Tym bardziej, gdy ma się świadomość tego, że nadawca filmowego komunikatu (MacFarlane) to naprawdę inteligentny człowiek, swobodnie żonglujący konwencją i ze swadą wykorzystujący wytwory amerykańskiej popkultury. Dlaczego takie osoby zamykają się w kokonie własnego, hermetycznego poczucia humoru i wydaje im się, że są tak śmieszni jak sami siebie postrzegają?
Czy polecam? Strasznie się wynudziłam i nie uśmiałam na tym Tedzie 2. Nie powtarzajcie mojego błędu.