Rate this post

Jeden z najnowszych dramatów medycznych małego ekranu to propozycja bardzo nieoczywista. Z jednej strony oferuje arcyciekawą fabułę i nieszablonową narrację, z drugiej schematycznych bohaterów i niekonsekwentne tempo akcji. The Knick nie wybija się na pierwszy rzut oka niczym szczególnym: nie ma tu genialnych kreacji aktorskich, odcinki są nierówne, na palcach jednej ręki można zliczyć większe zwroty akcji, o cliffhangerach nikt tu nie słyszał. Coś jednak sprawia, że serial ogląda się świetnie, a jego ocena krąży wokół najwyższych not. Co to takiego?

Idea. Pomysł na ukazanie problemów medycyny z początków XX wieku nie jest wprawdzie nowy, ale trzeba przyznać, że zawsze szalenie interesujący. Istniejąca od zarania dziejów medycyna rozwijała się sukcesywnie przez wieki, ale dopiero w XIX i XX wieku nastąpił prawdziwy boom odkryć naukowych mających swoje w niej zastosowanie. Pierwsze lata ubiegłego wieku, w którym wielu z nas się urodziło i dojrzewało, właśnie z tego powodu wydają się wciąż bliskie, uchwytne. Tak jak problemy, z którymi borykali się ówcześni lekarze, choć metody, które stosowali w celu ich rozwiązania dziś nas zatrważają. Ten właśnie dysonans pomiędzy uniwersalnością problemów medycyny początków XX wieku a ówczesnym podejściem do nich, dysonans pojawiający się przede wszystkim w nas, widzach, stoi u fundamentów I sezonu The Knick.

 

Twórcy serialu nie próbują zresztą owijać w bawełnę – już w scenie otwierającej pierwszy odcinek zapraszają nas do samego centrum tych problemów. To, co oglądamy na sali operacyjno-naukowej może zdumiewać, przerażać, obrzydzać, intrygować, a więc… wywoływać dokładnie taki efekt, jaki założono. Kolejne próby rozwikłania problemu – nie tylko z tym konkretnym zabiegiem, ale też każdym innym „przypadkiem” – w tym kontekście nabierają nowego znaczenia. Szalenie interesujący jest tu obraz walki władz i lekarzy z epidemią tyfusu i związaną z nią, wciąż raczkującą kwestią higieny, choroby psychicznej, fantastycznie ilustrowanej przykładem jednej z drugoplanowych bohaterek, czy najnowszych odkryć medycznych, usprawniających pracę chirurgów, które dla nas dziś są oczywistością.

 

Ale to nie one są trzonem fabuły serialu. To też w pewnym stopniu różni The Knick od innych seriali medycznych, choćby Dr. House’a czy Chirurgów. Tam owe przypadki stanowią przez długi czas podstawę historii, a nawet gdy wątki bohaterów osiągają wystarczający poziom rozwoju, by występować samodzielnie, są dla nich punktem wyjścia. Tu zrezygnowano z tego szablonu. Historie głównych bohaterów (a jest ich, tych pełnych, aż sześć) są bez wątpienia na pierwszym planie, a podejmowana przez nich praca, choć bardzo istotna, sama w sobie nie posuwa akcji naprzód. Co innego podejmowane przez nich działania prywatne, łączące ich relacje czy kwestie społeczne (aborcja, rasizm), które w ogóle zasługują na osobny film. Wspaniale się zza tych wątków wyłania obraz Ameryki początków wieku, z jej prymitywną mentalnością, ograniczeniami, ale też niewiarygodnie prężnym rozwojem na wielu płaszczyznach.

 

Zachwyty nad elementami fabuły nie przenoszą się jednak na kreacje bohaterów. Z nimi mam właściwie największy problem. Postać Johna Thackery’ego już od samego początku przywołuje skojarzenia z dr. Housem. Ten sam nonszalancki, ekscentryczny i egoistyczny styl bycia, ta sama błyskotliwość i inteligencja, te same riposty, nawet – nałogi. Problem w tym, że Thackery zanika trochę we własnym cieniu, jego postać w toku akcji staje się coraz mniej ciekawa, w konsekwencji czego nawet finał sezonu, który najmocniej pokazuje, z jakimi problemami się zmaga, nie robi takiego wrażenia, jaki by mógł zrobić. W ogóle z odcinka na odcinka Thackery obchodzi nas coraz mniej, co nie ma w sumie nic wspólnego z sympatią lub jej brakiem, bo w końcu House’a też ciężko było polubić, a jednak wywoływał w widzach przeróżne, także ciepłe emocje. Choć fakt, że Clive Owen (zdecydowanie najlepsza rola w karierze) robi, co może, by tę z definicji charyzmatyczną postać, uczynić dla widza bardziej przyswajalną. Czego efekty, być może, zobaczymy dopiero w II sezonie.

 

O wiele bardziej interesujące są postaci drugoplanowe, z dr Algernonem Edwardsem i Cornelią Robertson na czele. Te dwie, biegunowo odmienne postaci są chyba najlepszymi wskaźnikami kierunku, w którym podąża serial. Z jednej strony mamy poważny, społeczno-polityczny problem uprzedzeń rasowych w postaci wybitnego, nowoczesnego, wykształconego lekarza i jego prywatnych walk, z drugiej klasyczną historię kobiety, która pragnie czegoś więcej niż być podrzędną częścią patriarchalnego modelu rodziny i społeczeństwa. Jeszcze ciekawsze są dwie postaci, które mają wprawdzie stałe miejsce w obsadzie, ale pojawiają się rzadziej – nieoczywista siostra Harriet i cyniczny Tom Clearly, którzy generują najbardziej błyskotliwe riposty i pomiędzy którymi jest taka chemia, że to aż nieprzyzwoite. I jeszcze Herman Barrow – postać, przy całych pozorach, które stwarza, tak odrażająca, że aż intrygująca.

 

Generalnie jestem trochę wciąż zdumiona nie tyle samym faktem, że przekonało mnie coś stworzonego przez Stevena Soderbergha, reżysera, którego projekty notorycznie mnie rozczarowują, ale że zaciekawiły mnie dokładnie te elementy, które zazwyczaj w odbiorze przeszkadzają lub go mocno utrudniają: długie ujęcia, bliskie, wręcz detaliczne plany, potrójne, a nawet poczwórne finały odcinków (te momenty, gdy myślisz, że o, teraz odcinek się powinien skończyć, a on trwa w najlepsze nadal, serwując kilka różnych zakończeń), odważna narracja, nieuwzględniająca potrzeb współczesnego, typowego widza, chcącego wi(e)dzieć dużo i szybko, być wciąż zaskakiwanym, niepozwalającym na nudę. To strasznie fajnie być w tak nowy sposób zaskoczonym, móc zweryfikować swoje oczekiwania, popkulturowe potrzeby.

 

Ale najlepsza, absolutnie doskonała jest w tym serialu oprawa muzyczna. Cliff Martinez, który nieraz już pokazał, jaki gęsty klimat potrafi wytworzyć swoją muzyką (weźmy choćby Drive czy Tylko Bóg wybacza), tutaj przeszedł sam siebie. Otwierający ścieżkę utwór Son of Placenta Previa (koniecznie posłuchajcie, tutaj) mam w uszach od dobrych kilkunastu tygodniach, czasem po kilka godzin dziennie. To jeden z najlepszych opening title, jakie w życiu słyszałam i w ogóle jeden z najciekawszych, najświeższych i najbardziej intrygujących utworów muzyki filmowej, z jakimi się zetknęłam. I on, i wszystkie kolejne przesiąknięte elektroniką kompozycje playlisty oprawiającej I sezon The Knick wspaniale kontrastują z epoką, uzupełniają klimatyczną scenografię i uwypuklają jednocześnie starodawny i nowoczesny nastrój serialu. Dla mnie – arcydzieło.

 

Cały, zaledwie dziesięcioodcinkowy sezon zdecydowanie zasługuje na uwagę choćby z punktu widzenia zwykłej, intelektualnej ciekawości i chęci nadrobienia zaległości z dziedziny historii medycyny. Bardzo inspirujące i prowadzące do ciekawych, choć dość posępnych wniosków z cyklu, jak wiele i niewiele zarazem zmieniło się przez minione sto lat…

 

Czy polecam? Tak.