Czy może być lepsze miejsce na wieczorny seans „Top Gun” od muzeum lotnictwa, na placu za wielkim hangarem, w otoczeniu ogromnych, wartych miliony, zabytkowych samolotów? Może i może, ale po co go szukać, skoro to jest takie fajne?J. Kolejny seans z Letnim Projektorem to nie tylko uroczy Tom Cruise i jego uśmiech nr 10 w megapowiększeniu, ale przede wszystkim niezapomniane efekty wizualne i dźwiękowe oraz ponad 600-osobowa publiczność, rozlokowana na pufach, leżakach, krzesłach i kocach, która po prostu wie, co dobre. Świetna zabawa, dobry film, tylko ten Tony Scott… Właśnie wtedy, właśnie tak. Jaka szkoda…
Maverick (Tom Cruise) jest jednym z najlepszych pilotów w marynarce. Wraz ze swoim przyjacielem i radiooperatorem, Goose’m (Anthony Edwards), zostaje wytypowany do specjalnej jednostki o nazwie Top Gun, która szkoli najlepszych na… jeszcze lepszych. Podczas kilkutygodniowego szkolenia Maverick musi zmierzyć się nie tylko z rywalami, ale także swoimi słabościami (i wdziękami uroczej Charlie, ale to akurat nie sprawia mu chyba przykrości). A o zwycięską walkę trudno, bo latanie w przestworzach nie należy do najbezpieczniejszych zawodów świata.
Co nowego można w temacie „Top Gun” jeszcze powiedzieć? Że klasyk, że legenda, że epicki, że dał początek bardzo dobremu okresowi sensacji, że młody Tom Cruise, że spektakularnie, że hollywoodzko… – to wszystko już było i wciąż jest aktualne. Tak naprawdę historia ta nie miałaby prawa zdobyć szerokiego grona odbiorców, gdyby nie zgrabne połączenia trzech gatunków: akcji, dramatu łamanego przez buddy film (osią fabuły jest tu przyjaźń dwóch facetów) i romansu. Oczywista sprawa, że najbardziej rozwinięty jest pierwszy – manewry i akrobacje myśliwców robią wrażenie nawet na totalnych żółtodziobach (to ja!); terminologia z nimi związana jest wprawdzie zupełnie niezrozumiała, ale to nieważne, bo jest bardzo głośno i widowiskowo, a o to przecież chodzi. Scott na szczęście miał głowę na karku i wiedział, że to nie wystarczy, żeby zatrzymać widza na dłużej – to dlatego fabularnie najważniejsza jest historia głównego bohatera, Mavericka. Historia wcale nie taka z początku nadzwyczajna – ot, młodziutki, przystojny chłopaczek idzie w ślady swojego ojca, ale że jest trochę zbyt narwany i lubi działać po swojemu, budzi spore obawy wśród dowództwa i kolegów. Jego decyzje – choć trafione i omawiane później w podręcznikach – są (zbyt) odważne i (zbyt) niebezpieczne. Na pierwszy rzut oka jasne jest też, że zdobyć największą liczbę punktów podczas szkolenia będzie mu z taką osobowością bardzo trudno. A potem robi się już trochę bajkowo i dramatycznie, bo zwyczajne życie – nawet pilota – bez wyzwań i trudów nudne jest. Wątek romantyczny, nakręcany zapierającą dech w piersiach od lat muzyką, nie jest w żadnym razie historią, którą ogląda się z wypiekami na twarzy. Nie ma tu żadnej świeżości – jest utarty schemat, przewidywalność i sporo tanich chwytów. Ale, kurczę, to wszystko naprawdę działa. Dobre dialogi, soczyste żarty (słowne i sytuacyjne przede wszystkim), gra przypadków, parę całusów – tak się tu kocha. No i ten ostatni wątek, kumplowski. Prawdziwy wyciskacz łez, historia, przy której kiwa się głową na znak podziwu. Dobra, świetnie zagrana opowieść, w którą wpleciono niepozorne nitki innych relacji, z tą z Icemanem – jako najciekawszą – na czele.
Wszystko to sprawia, że film ogląda się naprawdę dobrze. Przeciętny widz dostaje dokładnie to, czego w kinie szuka – garść dobrej rozrywki, trochę adrenaliny, nieco ludzkiego dramatu, kilka mądrości i szczyptę romansu na osłodę. Czy ta recepta na dobre kino wciąż działa? Odpowiedzcie sobie sami.
Czy polecam? Oczywiście.
I na koniec jeszcze. Rzadko wspominam tu o czymś, o czym trąbią wszystkie serwisy, branżowe w szczególności, ale to się tak strasznie dziwnie poskładało, że Tony Scott popełnił samobójstwo właśnie wtedy, kiedy my w najlepsze zasiadaliśmy do seansu jego kultowego (jednego z kultowych! bo przecież „Karmazynowy przypływ”, bo przecież „Człowiek w ogniu”, bo przecież „Fan”, bo przecież „Spy game”, bo przecież „Deja vu”, bo przecież „Niepowstrzymany”, bo przecież…) filmu… Okropnie dziwne uczucie. Ktoś na fan page’u Letniego napisał, że gdyby Tony widział nas wtedy, zobaczył, jaką radość po tylu latach sprawiają jego filmy… Nie, nie wiadomo, co by zrobił. Ale myślę, że to byłby miły obraz na pożegnanie, dający dowód na to, że mimo aktualnych problemów, które doprowadziły do tej decyzji coś w tym życiu jednak wyszło Obyśmy takich wiadomości – nie o śmierci w ogóle, bo ta jest nieunikniona, ale o takiej śmierci – nie musieli odczytywać zbyt często…