Miałam nosa. Od samego początku, odkąd dowiedziałam się, że do polskich kin wchodzi nowy film Boyle’a, czułam, że historia znów się powtórzy. Że znowu będzie głośno, że kolejny raz wszyscy będą z pietyzmem w głosie wyzywać to nazwisko, że ponownie zacznie się wspominanie, jakimi dobrymi filmami były Slumdog i 127 godzin. I że nie będę brała w tej dyskusji udziału. Powód? Boyle mnie nie zachwyca. Oczywiście, skłamałabym mówiąc, że Slumdoga oglądało mi się źle (bo to w gruncie rzeczy wciągająca, choć totalnie odrealniona i nietrzymająca się momentami kupy, historia), a w 127 godzinach nie zobaczyłam zalet czysto technicznych. Jestem też chyba jedyną osobą na świecie, która lubi Niebiańską plażę (choć cały czas jeszcze podejrzewam, że w grę tu wchodzi olbrzymia sympatia do Leo). Z całym szacunkiem do Boyle’a i jego warsztatu: szanuję, ale nie kupuję. Trans tylko mnie w tej decyzji utwierdził.
Simon (James McAvoy) jest pracownikiem domu aukcyjnego. Podczas jednej z licytacji ukrywa cenny obraz i… traci pamięć. Szef grupy przestępczej (Vincent Cassel), polującej na obraz, próbuje go odzyskać. W tym celu wynajmuje psychoterapeutkę (Rosario Dawson), która ma poddać Simona hipnozie i pomóc mu przypomnieć sobie, gdzie ukrył dzieło.
Trans to taki trochę miks tego, co Danny Boyle do tej pory popełnił. Jest tu trochę dramatu jednostki, którą życie nie rozpieszczało i która musi zajrzeć w głąb siebie, by móc pójść dalej (127 godzin, Niebiańska plaża), trochę związanego z tym rozliczania się z przeszłością (Trainspotting), są tu duże pieniądze, których w filmach Boyle’a jest całe mnóstwo (Płytki grób, Życie mniej zwyczajne, Milionerzy, Slumdog) i trochę zupełnie nienowocześnie rozumianej sensacji – napięcia wywołanego oczekiwaniem na punkt kulminacyjny niekoniecznie spiesznych działań. Nie ma tu zombie, nie ma sci-fi, jest za to zupełnie inna mozaika gatunkowa. Wszystko w myśl zasady: tymi klockami się jeszcze nie bawiłem, no to spróbuję. Nie jestem przekonana, czy filmowi wychodzi ta zabawa na dobre.
Mój problem z filmami Boyle’a jest taki, że nic we mnie po nich nie zostaje. Są filmowymi jednorazówkami, z których korzystam i wyrzucam, nie oglądając się za siebie. Używam i zapominam. Miały rozerwać, zainteresować, zająć czas, powiedzieć coś o świecie, kinie – zrobiły to. To nie jest kino, które coś po sobie zostawia. Nie rusza, nie zdobywa, nie przekonuje. Nie wiem, z czego to wynika, czy to moja wina, czy może coś jest w technice, podejściu reżysera do tworzenia. Wierzę, że znacie to uczucie i że nie muszę więcej mówić o czymś, co tak trudno wyrazić słowem.
Z Transem miałam kłopot jeszcze innej miary. Otóż żaden, zupełnie żaden element tej produkcji mnie nie porwał. Fabuła przeładowana pseudoakcją (pseudo, bo odnawialną, powtarzalną, przetasowaną kilkakrotnie w taki sposób, by sprawiała wrażenie sporej objętościowo i świeżej w formie) i niezbyt interesująca, tempo właściwe dla filmów Boyle’a (tym razem jednak nie tak nużące z powodu dynamicznej, elektronicznej muzyki), aktorzy bez wyrazu (mimo że trudno im coś konkretnego zarzucić), nawet zdjęcia i montaż, ładnie akcentujący „hipnotyczną” tematykę, nie wprowadziły mnie w trans, o jakim pewnie marzyło się twórcom. Słowem, podziało się to, co zwykle: film okazał się przeciętny, ale żeby jakoś rozsądnie ocenę uargumentować, to już ciężko. Fail.
Czy polecam? Jeśli lubicie kino Boyle’a, to pewnie będziecie zainteresowani, jeśli – jak ja – nie kupujecie go, raczej nie zmienicie zdania.