Na film zmiażdżonego w Cannes Refna wybierałam się właściwie tylko w jednym celu: żeby posłuchać Cliffa Martineza, oszałamiającego klimatycznymi, cmentarnymi brzmieniami już na poziomie zwiastunów. Nie jestem specjalną wielbicielką Refna, Drive mnie nie zachwycił jak wielu (choć się spodobał), a Bronsona uważam za jeden z najciężej przyswajalnych filmów, jakie widziałam w ciągu ostatnich lat. Krótko mówiąc, gdyby nie Martinez, którego uważam za jednego z najciekawszych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej, Tylko Bóg wybacza, przeszedłby pewnie w moim życiu bez echa. Echo było, głównie wprawdzie w kinie, do którego na „nowego Refna” udały się aż dwie osoby (i to łącznie ze mną), ale – wbrew fatalnym recenzjom – Only God Forgives to całkiem niezły film. Już tłumaczę.
Julian (Ryan Gosling) jest właścicielem klubu w Bangkoku, w którym główną rozrywką jest tajski boks. Że nie za bardzo da się z tego wyżyć, prawdziwym źródłem dochodu wycofanego, tajemniczego i ewidentnie i permanentnie podbuzowanego (brzmi znajomo, prawda?) mężczyzny jest handel narkotykami. Kiedy ginie jego brat, dostaje od matki, Crystal (Kristin Scott Thomas), polecenie, by zabić winowajców. Problem w tym, że szef w tej sprawie to były gliniarz, Chang (Vitahaya Pansringarm), trzęsący całym miastem, a Julian nie do końca czuje się na (moralnych) siłach, by wymierzyć sprawiedliwość.
Historia ani świeża, ani intrygująca, mająca w dodatku sporo potknięć – zarówno na poziomie związków przyczynowo-skutkowych i motywacji działań bohaterów, jak i portretów psychologicznych postaci. O ile bowiem początkowo opowieść o (wcale nie takim żądnym zemsty, jak to wynika ze zwiastunów) mężczyźnie układa się bardzo do rzeczy, a przyjemny odbiór wzmaga gra światła i cienia oraz charakterystyczne dla Refna operowanie czernią, czerwienią i złotem, o tyle w pewnym momencie wszystko to zaczyna trochę nużyć i prowadzić donikąd. Pojawiający się ze sceny na scenę niepokój o satysfakcjonujący finał wzmagają kulminacyjne sekwencje, w których wszystko jest tak konsekwentne i spójne, że aż… nudne. Nie znaczy, że niezadowalające, ale jednak lekko rozczarowujące.
Podobna rzecz – skoro zaczęłam już od przykrości – dzieje się z bohaterami. Jedyną właściwie porządnie napisaną rolą jest tu postać Crystal, która w wykonaniu Kristin Scott Thomas (zdecydowanie jedna z lepszych ról, jakie przyszło jej odegrać) miażdży wyrazistością i nie pozwala oderwać od siebie wzroku. I choć nawet tutaj zdarzyła się usterka (scena rozmowy z synem po pojedynku z Changiem nie przekonuje ani trochę), to ostatecznie postać ta jest najjaśniejszym „fabularnym” akcentem filmu. Bo Julian to właściwie nasz stary, dobry znajomy sprzed niespełna dwóch lat – cała jego postawa i zachowanie krzyczą, że w swoim CV facet ma epizody kaskaderskie i choć z byciem driverem skończył już jakiś czas temu, w jego wnętrzu nie zmieniło się nic. Żebyście mnie źle nie zrozumieli: to żadna skaza. Postać Juliana – podobnie jak bezimiennego drivera – jest napisana umiejętnie i więcej przyciąga niż odrzuca, Gosling wyciąga z niej wszystko, co jest do wyciągnięcia i wypada dobrze, rzecz pasuje do klimatu filmu i jego fabuły; problem w tym, że doskonale już ją znamy. Największym rozczarowaniem jednak jest Chang – bohater, którego intencje są niejasne, ale nie w taki sposób, że intryguje i hipnotyzuje, ale raczej wprowadza w konsternację i drażni. Tak jak interpretacja roli w wykonaniu Pansringarma – jednowymiarowa, powtarzalna i ostatecznie, mimo dobrej techniki i precyzji – niezajmująca.
Twarda przemoc – znak rozpoznawczy filmów Refna – przechodzi tu wszelkie granice przyzwoitości. Jest brutalnie i obrzydliwie i tylko Bóg wybacza wie, jakim cudem Refn wychodzi z tego obronną ręką. Na pewno ma na to wpływ niezwykła stylistyka, którą posługuje się w realizacji, bardzo klimatyczny sposób opowiadania historii, trochę chyba też szaleństwo, wypływające z pojedynczych scen, niebędacych w bezpośrednim związku z fabułą, ale mówiącym o ich twórcy więcej niż niejeden dialog. Dialog, którego – znów – nie ma tu wcale aż tak dużo, co determinuje odbieranie filmu na zupełnie innym poziomie niż zwykle. Wszystko skąpane w onirycznej, odrealnionej przestrzeni zmysłów. Bardzo intensywne, enigmatyczne i sensoryczne kino.
Last but not least – najważniejszy bohater filmów Refna: muzyka. Powiedziałabym: Cliff Martinez, ale tym razem nie tylko on tu zniewala. Równie obłędne jak ostre, wwiercające się w głowę, niepokojące i mocne dźwięki kompozytora, są utwory pojawiające się jak refren między najbardziej brutalnymi scenami w filmie. By nie odbierać wrażenia, nie wspomnę w czyim wykonaniu, ale rzecz jest bardzo warta uwagi, bo świeża, niespodziewana i idealnie wpasowana w miejsce i klimat akcji. Cieszy, że to, na co czekałam, usatysfakcjonowało mnie w 100%. I że film – mimo kilku niedociągnięć – koniec końców nie okazał się stratą czasu.
Czy polecam? Biorąc poprawkę na bardzo specyficzny styl Refna – tak.