Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi z dwóch przyczyn – po pierwsze, fabuła filmu może być wielu osobom znana i jest publicznie dostępna w sieci, jako że Uwodziciel to ekranizacja poczytnej powieści Guya de Moupassanta Bel-Ami; po drugie zaś, sensu to nie ma, bo wszystko to jest potwornie nudne. Cała powieść – i film w związku z tym też – nuży niepojęcie, historia nie ma w sobie nic, co by zaintrygowało lub choćby pobudziło uwagę. Są romanse (a jak), jest trochę polityki, trochę obyczaju (spotkania paryskiej socjety przede wszystkim) i nic ponadto. Przesłanie w epoce Moupassanta mogło być pewną demaskacją i wyrazem nowych czasów, dziś jest jednak mało odkrywcze i w żadnym razie nie oburza. Fabuła nie mogła więc, siłą rzeczy, zaskoczyć. Mnie i założę się, że większości niekoniecznie wytrawnych widzów banalny romans z polityką i pieniędzmi w tle po prostu nie wystarcza. Żeby było jasne – to nie jest zarzut do scenarzystów, bo pretensje można mieć do Moupassanta, to pytanie skierowane do producenta czy kogo-tam-kolwiek, kto odpowiada za pomysł adaptacji. Nie tak to wszystko, nie tak – nie dziś przynajmniej i nie do tego widza.
Nie ratuje też filmu obsada, złożona z bardzo znanych nazwisk, których pozyskanie jest dość tajemnicze, zważając na fakt, że Uwodziciel to dzieło debiutantów. Robert-im więcej zrobię min, tym będę fajniejszy-Pattinson nie tylko nie zaskakuje, ale i porządnie odpycha. Nie, nie jestem kolejnym wrogiem Zmierzchu i Edłorda (choć film zupełnie mnie nie kręci i dziwi mnie fascynacja nim) i nie zaniżam swojej oceny – jak zarzucają to przeciwnikom Pattinsona jego fani – ze względu na jego wampirzą rolę. Problem leży dalej – widziałam przypadkowo wszystkie z ważniejszych filmów w dorobku tego młodzieńca (od roli Cedrika w Harrym Potterze, aż po Jacoba z Wody dla słoni) i – to już nie wrażenie, ale pewność – jego gra w zasadniczej mierze we wszystkich tych produkcjach opiera się na tym samym modelu: zaprezentowania wszystkich swoich aktorskich możliwości jednocześnie. Pattinson dwoi się i troi, żeby pokazać, jak mu zależy być dobrym aktorem, a jakość tegoż mierzy siłą środków wyrazów. Tych jest cały arsenał i on zdaje się nie być wybiórczym – sięga po wszystko naraz i naraz chce widzów tym nakarmić. Kłopot w tym, że choćbyśmy uwielbiali mięciutką pierś z kurczaka, truskawki, twarożek z dżemem, chipsy paprykowe, parówki z sarepską i czekoladki z lindta, to spożywanie ich jedno po drugim doprowadzi nas szybko w wiadome miejsce. Pattinson – pewnie nieświadomie – wyznacza nam tę drogę. Jego mimika w Uwodzicielu jest tak irytująca nie tylko dlatego, że demonstruje tyle dziwacznych odruchów, że nie zliczy, ale też z tego powodu, że zdajemy sobie sprawę, jak można tę postać zagrać i że istnieje wielu aktorów, którzy te same emocje przekazaliby okazując po prostu kamienną twarz. Skutecznie i pozostawiając po sobie o wiele lepsze wrażenie. Szkoda chłopaka, bo po dobrym filmie Twój na zawsze, w którym ta maniera była, naturalnie, widoczna, ale w którym dość dobrze wpasował się w rolę, myślałam, że coś z niego będzie, że te desperackie próby odklejenia się od plakietki „Edłord” przyniosą fajny skutek. Nie wiem. Jest jeszcze Cosmopolis, w którym Pattinson pojawi się za 3 tygodnie, do którego mam ambiwalentny stosunek przez wzgląd na jego reżyserię (mój związek z Davidem Cronenbergiem należy do tych trudnych i ciężkostrawnych). Niech to będzie jeszcze jedna szansa i niech Roberto jej lepiej nie marnuje (tak jakby ktoś dbał o moją sympatię doń, mhh).
Słówko jeszcze o paniach, bo zajmują w tej całej historii dość istotną pozycję. Zdziwicie się (lub nie), ale najlepiej wypadła w Uwodzicielu Christina Ricci. Nigdy za nią nie przepadałam, pamiętam ją najbardziej jako dziwną dziewczynkę z wielgaśnymi oczami z Rodziny Addamsów, później było kilka filmów, z których pamiętam jedynie Jeźdźca bez głowy i Życie i cała reszta, i właściwie na tym koniec. Tu z cech, które były przez wielu twórców traktowane jako jej wada, defekt, uczyniono atut – Ricci prezentuje się słodko, niewinnie, uroczo i z klasą – dokładnie tak, jak przedstawiona jest w powieści Clotilde. Świetna robota, ogląda się to niezwykle przyjemnie. Kristin Scott Thomas trudno mi ocenić, nie odnosząc się do postaci, którą gra – a jest to osoba denerwująca i śmieszna jednocześnie, co Thomas, zdaje się, udało się wyakcentować. Uma Thurman – tak, Mia Wallace i Panna Młoda w jednej osobie – jest, z jednej strony, pociągająca – jest w niej coś, co cieszy, co się podoba, czego chce się w większej ilości – i jest, z drugiej strony, trochę irytująca – zrzucając to na karb postaci, w którą się wciela (a jest to kobieta postępowa, może nie emancypantka, ale dyskretnie opowiadająca się za równością w życiu publicznym, partnerstwem w związku, pragnąca mieć i mająca swoją przestrzeń w życiu, która jednak jedną nogą wciąż siedzi w zduszonej konwenansami obyczajowości bourgeois), da się, na szczęście, Umę przełknąć bez większego uczucia niesmaku. Ale to by było, niestety, na tyle.
Czy polecam? Nie.